Szwajcarska opowieść wigilijna, czyli święta u Heidi i Petera


Zapadał już zmrok. Odkąd zimowe, blade słońce schowało się za górami minęło już dużo czasu. W miękkim świetle zmierzchu szczyty, które niegdyś Heidi znała jak dobrych przyjaciół, zdawały się obce i groźne. Jastrzębi Szpic, a po jego lewej stronie Mysi Nochal, czy może po lewej Stary Krasnolud? Myślała, że zna te zakątki jak własną kieszeń i nigdy…

– Mamo, zgubiliśmy się? – zapytał mały Markus tak podobny do jej Petera.

– Nie, kochanie, oczywiście, że nie! – odpowiedziała wesoło klepiąc go plecach zawiniętych w wielki płaszcz taty.

Czytaj dalej …

Święta, święta i po świętach

Powinnam jeszcze dodać, że piękną mieliśmy Wielkanoc tego Bożego Narodzenia i że zima w tym roku nie zaskoczyła kierowców.

Steve przeżył te święta cały i zdrowy, moja rodzina również. Co prawda obie strony planowały ostre rzyganie po próbowaniu specjalności świątecznych drugiej strony. Steve zaserwował foie gras (czyt. fła gra) – kaczą wątróbkę, którą zwykle podaje się na tostach i jada w czasie grubszych okazji z szampanem lub dobrym białym winem. Na ten widok moje krasnostawskie ciocie i kuzyneczki zbladły, bo przecież nasza zepsuta kapusta, grzyby wszelkiej maści (w Szwajcarii za jadalne uznaje się tylko pieczarki i borowiki, a jak ktoś jada inne to ryzykant i samobójca) i inne skwaśniałe potrawy to takie „bezpieczne opcje”. A reszta to rzygowna sprawa. Stosunek Steva można by określić bardzo ładnie: „i vice versa”. Oczywiście z dobrze maskowaną miną sapera na polu minowym i prawdziwą determinacją wygrzebywał pułapki w boga ducha winnym karpiu. Potem nawet powiedział, że całkiem dobre to białe w środku.

Śpiewanie kolęd polskich i francuskich się udało, szczególnie w miarę przyrostu promili we krwi. Najbardziej podobała się francuska „Gloria”, która trochę tak nam wyszła jak „Przeżyj to sam” w wykonaniu moich sąsiadów w czasie imienin Zenka spod szóstki. Czyli niezapomnianie pomimo wszystkich prób.

Steve bardzo ładnie odczytywał mowę ciała mojej niezmordowanej rodziny i w odpowiednim momencie mówił: „tak”, „nie”, „dziękuję”, „przepraszam”, „gdzie jest Asiu” (tak, nie wiem jak mu wytłumaczyć co oznacza wołacz), „mam na imię Stefek”, czy „lubię te”. Chociaż najczęściej musiał odpowiadać „nie, nie, nie, nie głodny!”. Na co moja mama, specjalistka w odczytywaniu prawdziwych intencji z prawdziwie słowiańską wylewnością nakładała mu następny kawałek tortu. Czytaj dalej …

Kolędy francuskie z ciocią Basią i dziadkiem Ziutkiem

Nie wiem, jak Wasze rodziny, ale moja wprost uwielbia śpiewać kolędy. Wigilia wygląda tak, że już na wstępie po modlitwie, a przed dzieleniem się opłatkiem ciocia intonuje „Bóg się rodzi”, jemy, cieszymy się prezentami, jemy, a potem mama wszystkim rozdaje śpiewniki, jemy i męczymy kolędy (i jemy). Dosłownie męczymy, bo mama wynalazła skądś śpiewnik, w którym wszystkie kolędy mają po trzydzieści zwrotek, a my tak jedna po drugiej, nie zaniedbując żadnej zwrotki ani linijki. Czasem sobie czymś przygrywamy, ale od kiedy po pijoku kroiłam chleb na mojej gitarze tak namiętnie, że wykroiłam w niej sporą dziurę, to nie ma za bardzo na czym. No nic, może w tą Wigilię wpadnie jakiś akordeon czy trąbka.

Ale nic tam. Brak przygrywki nam nie przeszkadza, zawsze włączamy płytę z podkładem z jakimś Krawczykiem, czy Steczkowską. Najtrudniej jest jednak znaleźć jakieś wykonanie, które by nie męczyło ucha. Zwykle ktoś albo pieje, albo tak zmienia kolędę, że ja nie nawet nadążam, a moja 70-letnia ciocia jeszcze śpiewa „głos się rozchodzi”, gdy młody Cugowski, czy jakaś inna fąfą gwiazdka już dochodzi do „czem prędzej”. Także jest wesoło najogólniej w świecie. Wszyscy tak bardzo lubią to śpiewanie, że jak dochodzimy do końca śpiewnika to robi nam się markotnie, aż do chwili, kiedy ktoś wpadnie, że robimy powtórkę z rozrywki i śpiewamy wszyściutko od samiutkiego początku. Czytaj dalej …