Ostrzegam, ten tekst jest subiektywny. Jak ktoś chce okrągłych, ostrożnych tekstów, gdzie co drugie zdanie brzmi „to zależy od…” i „każdy człowiek jest inny, ale…”, a jednocześnie lubi Szwajcarię, niech sobie wejdzie na jakiegoś porządnego bloga ekonomicznego, gdzie wszystko zależy od kursu franka: nawet pogoda i natężenie ruchu na A4.
Drugi disclaimer jest taki, że moje szwajcarskie doświadczenia imprezowe dotyczą Romandii, czyli Szwajcarii francuskojęzycznej. Ależ oczywiście może się zdarzyć, że w Twojej wsi gdzieś w Appenzelu imprezuje się inaczej, i nawet nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu Roestigraben – mityczna granica mentalności pomiędzy różnymi częściami językowymi Szwajcarii nie jest wymyślona.
Niniejszy tekst jest o szwajcarskich imprezach – tych bardziej formalnych – ślubach, weselach, koktajlach (tzw. apéro) i kolacjach. Od razu muszę się przyznać, że mam alergię na tego typu wydarzenia i uczestniczę w nich jedynie, gdy już nie mam innego wyjścia. Dlaczego?