Szwajcarski rower wojskowy – z nostalgii i dla kolekcjonerów

– Patrz, nasz Andre wrzucił zdjęcie na facebooka – cieszyła się moja szwajcarska sąsiadka, zadbana 70-latka, pokazując swojemu mężowi zdjęcie na smartfonie – napisał, że przejechał dziś aż 200 kilometrów rowerem.

– Phi – parsknął sąsiad i odrzucił komórkę – na leciutkim rowerku i w tych ciuszkach. 200 kilometrów to my robiliśmy co trzecią noc, w Alpach, nieraz w śniegu, dźwigając 75 kilogramów na ciężkim rowerze bez przerzutek. Karabin wbijał nam się pod żebra. A i zdjęciem nie można było się pochwalić.

Źródło: wikimedia

Uśmiechnęłam się, bo sąsiad zastosował typową historię a la polski dziadek „szedłem do szkoły 7 kilometrów przez bagna pod górę, a wracałem też pod górę. Po drodze walczyłem z niedźwiedziem, głodnym wilkiem i trzema bobrami. A w domu trzeba było napalić w piecu i nakarmić stado kóz i rodzeństwa”, ewentualnie historię w stylu dziecko z lat 80-tych: „bawiliśmy się na podwórku od świtu do nocy. Nieraz ktoś nie wrócił, ale kto by się tym przejmował. Telewizor był jeden w powiecie, ale to nic, bo program był też tylko jeden i oglądaliśmy go wszyscy przez lornetki…”. Wiecie sami, o co mi chodzi. Historie z młodości są zawsze cudownie absurdalnie wyolbrzymione, żeby ukazać nieporadność młodego pokolenia.

Czytaj dalej …

Na rowerze w Szwajcarii

Czy Szwajcaria jest krajem rowerów? Taki slogan pasowałby świetnie na tytuł artykułu. Mam jednak wątpliwości, czy to stwierdzenie jest prawdziwe. Owszem, Szwajcaria ma aż 12 tysięcy kilometrów oznaczonych ścieżek rowerowych, a jazda na rowerze jest pasją wielu tysięcy Szwajcarów. Co więcej, rowerzyści w Szwajcarii traktowani są niemal jak święte krowy drogowe. Zdarza się, że tworzy się za nimi wielki korek, szczególnie na ostrych podjazdach, ale nikt się nie niecierpliwi, a przynajmniej tego nie okazuje. Kilka tygodni temu w szwajcarskiej prasie pojawił się filmik nagrany przez profesjonalnego kierowcę, który krzyczy z szoferki na rowerzystów. Szofer stracił pracę, a sprawą zajęła się policja – rzekomo, gdy wyprzedzał rowerzystów nie zachował bezpiecznej odległości. Czy jednak to wystarczy, żeby ogłosić Szwajcarię krajem rowerów? Na pewno bardziej niż Polskę, ale nadal nie tak jak Holandię, Belgię i inne płaskie, zurbanizowane kraje. Nie wątpię, że w grę wchodzi ukształtowanie terenu Szwajcarii, które wiele przepięknych miejsc zostawia wyłącznie dla rowerowych profesjonalistów… lub właścicieli e-rowerów, które szturmem zdobywają Szwajcarię!

Źródło: Unsplash, Tiffany Nutt

Czytaj dalej …

Mój pierwszy Geocaching, czyli jaka cudowna katastrofa

Pierwsza słoneczna niedziela po trzech tygodniach chmur i deszczu. Około 17 Steve rzucił hasło: jedziemy na rowerach szukać skarbu? No jak to, ja nie chcę szukać skarbu, co za pytanie! Na poszukiwanie skarbu trzeba założyć białe trampki i różowe spodnie i zabrać biały rower miejski z kwiecistym koszykiem piknikowym wypełnionym 2 bochenkami chleba dla przypadkowo napotkanych kaczek i innego ptactwa, 2 piwami na świętowanie znalezienia skarbu i kurtkami przeciwdeszczowymi jakby co (a co, w końcu byłam harcerką, musiałam mieć w koszyku choć jedną rozsądną rzecz). I tak właśnie po raz pierwszy brałam udział w Geocachingu.

Co to jest Geocaching? Można powiedzieć, że jest to taki bardziej nowoczesny harcerski bieg na orientację. Na odpowiedniej stronie internetowej znajdują się wskazówki odnośnie współrzędnych punktów. Aby odnaleźć kolejne punkty należy wykonać podane zadania na przykład policzyć słupki, litery w znaku ostrzegawczym, czy dodać do siebie wszystkie cyfry telefonu, który znajduje się na leśniczówce. Ostatni punkt zawiera skrzynkę Geocachingu, a w środku oprócz oficjalnych danych, które należy spisać, małe „skarby”, które można zamienić na coś od siebie. Czytaj dalej …

Psy psują, ptaki ptają, niemieccy Szwajcarzy niemieckoszwajcarzą…cudooownie, cudooownie!

Nastał wreszcie po trzech tygodniach zlewy i dziesięciu stopni piękny dzień. Dopiero co skończyłam mega trudne, ale cudownie ambitne tłumaczenie dla nowego klienta, więc czas było się rozerwać, wyjść wreszcie na trawkę i wystawić buzię do słońca. Czyli umówiliśmy się ze Stevem na lunch.

Proszę Państwa, myślę, że stopień zeszwajcarszczenia można określić na podstawie godziny, o jakiej człowiek się robi głodny w dzień powszedni. Jeśli czuje się nieprzyjemne ssanie w trzewiach, to znaczy, że wybiła dwunasta. Tu nie potrzeba hejnalisty, ani polskiego radia jedynki. W brzuchu słychać hejnał, więc trzeba wyłączyć komputer kończąc pracę w połowie, rozłączyć ważną rozmowę międzynarodową, udając szszsz na łączach, zamknąć drzwi sklepu przed nosem klientów i udać się na posiłek. I nie ma, że właśnie w tym czasie można mieć najwięcej klientów, bo wszyscy mogą sobie zrobić 40 minutową – 2 godzinną przerwę i wypadałoby zostać w sklepie, banku, czy urzędzie. Nie, bij, zabij, od godziny 12 do 14 wszystko jest zamknięte na cztery spusty, a co więcej – szkoły i przedszkola są też zamykane w tych godzinach i trzeba odebrać swoją pociechę, bo przecież panie opiekunki też ludzie i muszą jeść. Za to restauracje, bary, parki tętnią życiem. O 14 wszystko wraca do normy, tylko bezrobotni i ludzie wolnych zawodów powoli popijają kawę schyleni nad laptopami, a kucharze idą do domu. Czyli proszę Państwa, proszę tylko spróbować zamówić kotleta w porze polskiego obiadu! Oprócz pełnego zdziwienia i oburzenia spojrzenia możecie Państwo tylko otrzymać wskazówki dotarcia do najbliższego maca, ewentualnie, jeśli kelner się zlituje, jakąś sałatkę na zimno, która się ostała gdzieś z lunchu, albo miseczkę chipsów. Czytaj dalej …