Opowieści prawie żeglarskie głównie o Rydze przy kubku Aquavity

Żagle się rwą, wieje 10, woda chlupoce w gumiakach. Halsujemy w styczniowym sztormie na Morzu Norweskim… prawie. W sensie, w ogóle nie. Jedziemy statkiem – kolosem Hurtigruten dosłownie jak PKS’em po kieleckiem. A, sorry, w PKS’ie istnieje większa szansa złapania choroby morskiej niż na Hurtigruten. Tutaj nawet jak duje szósteczka i fale się łamią jak zapałeczki, to czuć tylko delikatne kołysanie jak w kolibce niemowlęcia. Oczywiście części pasażerom nie przeszkadza to rzygać jak kocur po nieświeżej rybie. Co nie jest złe, w końcu nic tak nie spaja związku jak wspólne wycieczki do Rygi, rozmowy z niedźwiedziem lub śpiewy do porcelanowej tuby.

Jeszcze pamiętam ten sztormowy Bałtyk, kiedy to mój eks pięć eksów temu starał się z siebie wyrzucić wszelkie zło w naszej dziobowej kabinie (a wtedy ostro się halsowaliśmy, czyli trochę się podskakiwało). Wyrzucał to zło do worka jakoś tak przewieszony przeze mnie (ujć). Nijak się spać nie dało tak burczał do tego worka. Na końcu ocierając usta powiedział żałośliwie: „Teraz to już na pewno mnie nie będziesz kochała”. „Co Ty, Misiu, ale daj mi spać, wachta za godzinę.” Czytaj dalej …

Psy psują, ptaki ptają, niemieccy Szwajcarzy niemieckoszwajcarzą…cudooownie, cudooownie!

Nastał wreszcie po trzech tygodniach zlewy i dziesięciu stopni piękny dzień. Dopiero co skończyłam mega trudne, ale cudownie ambitne tłumaczenie dla nowego klienta, więc czas było się rozerwać, wyjść wreszcie na trawkę i wystawić buzię do słońca. Czyli umówiliśmy się ze Stevem na lunch.

Proszę Państwa, myślę, że stopień zeszwajcarszczenia można określić na podstawie godziny, o jakiej człowiek się robi głodny w dzień powszedni. Jeśli czuje się nieprzyjemne ssanie w trzewiach, to znaczy, że wybiła dwunasta. Tu nie potrzeba hejnalisty, ani polskiego radia jedynki. W brzuchu słychać hejnał, więc trzeba wyłączyć komputer kończąc pracę w połowie, rozłączyć ważną rozmowę międzynarodową, udając szszsz na łączach, zamknąć drzwi sklepu przed nosem klientów i udać się na posiłek. I nie ma, że właśnie w tym czasie można mieć najwięcej klientów, bo wszyscy mogą sobie zrobić 40 minutową – 2 godzinną przerwę i wypadałoby zostać w sklepie, banku, czy urzędzie. Nie, bij, zabij, od godziny 12 do 14 wszystko jest zamknięte na cztery spusty, a co więcej – szkoły i przedszkola są też zamykane w tych godzinach i trzeba odebrać swoją pociechę, bo przecież panie opiekunki też ludzie i muszą jeść. Za to restauracje, bary, parki tętnią życiem. O 14 wszystko wraca do normy, tylko bezrobotni i ludzie wolnych zawodów powoli popijają kawę schyleni nad laptopami, a kucharze idą do domu. Czyli proszę Państwa, proszę tylko spróbować zamówić kotleta w porze polskiego obiadu! Oprócz pełnego zdziwienia i oburzenia spojrzenia możecie Państwo tylko otrzymać wskazówki dotarcia do najbliższego maca, ewentualnie, jeśli kelner się zlituje, jakąś sałatkę na zimno, która się ostała gdzieś z lunchu, albo miseczkę chipsów. Czytaj dalej …