Szwajcaria leci w Kosmos!

Kultowe polskie pismo „Kosmos dla dziewczynek” wchodzi do Szwajcarii! Już niedługo Helwetki zostaną zarażone duchem dziewczyńskiej mocy rodem z Polski. W niedzielę wystartowała kampania crowdfundingowa na szwajcarskiej platformie Wemakeit – żeby wystrzał w szwajcarski kosmos był możliwy, wystarczy 400 – 450 sprzedanych prenumerat magazynu „Kosmos” w języku niemieckim lub francuskim (i zaledwie po kilku dniach zrzutki pierwszy cel już został osiągnięty!).

Trzymajmy mocno kciuki za szefową przedsięwzięcia – Martę Kosińską i jej szwajcarski zespół! Blabliblu oprócz kciuków dokłada swoją cegiełkę do tego wspaniałego projektu. Kupiłam jedną prenumeratę, ale nie mam córki, więc z chęcią zrobię prezent małej marzycielce w trampkach. Jeśli takowa pęta wam się po salonach, koniecznie weźcie udział w konkursie, którego zasady tłumaczę na końcu artykułu.

Czytaj dalej …

Śmieciowe story czyli wielkie dzięki, Polko, za złamanie serca mojego koszmaru segregacji śmieci!

Ta historia przyszła mi do głowy przy okazji tworzenia artykułu śmieciowego, który pojawił się na blogu w ostatnią niedzielę. Dowiedziałam się tam sama o sobie kilka prawd – a jakich? A takich, że na przykład całkiem dużo wiem, gdzie się co wrzuca, czego się nie segreguje i dlaczego. Takie małe auto-olśnienie, że jestem całkiem dobra w temacie recyclingu!

A dlaczego jestem dobra? Trenowali mnie najlepsi… znaczy… najgorsi… Czytaj dalej …

O deszczu, fryzjerze i komplementach

Pewnego słonecznego dnia wybierałam się do fryzjera w Szwajcarii. No dobra, dzień wcale nie był słoneczny – lało na łeb psami i kotami, szaro, buro, okrrropnie. Ale dostałam cynk, że do kumpeli koleżanki przyjechała siostra, z zawodu fryzjerka. „Oryginalna!” jak podsumowała koleżanka, więc cała żeńska część Polonii w kantonie Vaud przemyśliwała co by sobie na swojej głowie zrobić nowego.

Do szwajcarskiego fryzjera nie chodzę z zasady. Drogo jak psiakość, po wyjściu z tego przybytku się jest lżejszym spokojnie o jakieś 200 frani (ok. 700 złotych), a biedne polskie tłumaczki na to nie stać. Ale jeszcze żebym za te pieniądze coś na tej głowie się stworzyło. Na przykład fryzura aerodynamiczna, dzięki której będę pięć razy szybsza od samochodu, albo na przykład samoukładający się kok, dzięki czemu oszczędzę sobie czasu na przeklinanie podczas rannego czesania, albo przynajmniej fryzura z wyborową długością włosów – wyborową czyli pozwalającą mi codziennie wybrać inną długość włosów. Tego właśnie oczekuję od fryzury za 200 franków. Czytaj dalej …

Matka Polka kontra „w rzyci to mam” Szwajcarka

Księżna Kate urodziła małego synka. Dzień po porodzie wyszła pozdrowić tłumy w delikatnym makijażu, skromnej sukience i z zawiniętym w estetycznym kocyk dzieciątkiem. Uosobienie zadbanej, szczęśliwej matki. W zasadzie nic wielkiego, nie ma o czym gadać, oprócz jednej znamiennej rzeczy. Oprócz znaczącej większości polskich komentarzy w stylu: „i co z tego?”, czy „kogo obchodzi jakiś bachor?”, można było zauważyć następujące: „biedna Kaśka, ja na drugi dzień po porodzie leżałam ledwo żywa w wyciągniętym dresie”, „no nie, nad nią chyba przez kilka godzin pracował sztab specjalistów, żeby tak wyglądać po porodzie!”, czy „ja włosy umyłam dopiero chyba po tygodniu, bo nie miałam kiedy”.

Moja koleżanka Szwajcarka dwa miesiące temu urodziła dziecko. Mój chłopak ma być jego ojcem chrzestnym, więc dzień po porodzie zjawiliśmy się w szpitalu z koszykiem ubranek, zabawek i butelką dobrego wina (ach, Ci Helweci!). Jak wyglądał szpital, to nie skomentuję, bo to temat na oddzielny artykuł. Dodam tylko, ze zapytałam: „Kochanie do szpitala się wchodzi przez galerię sztuki?”, a jak otrzymałam odpowiedź negatywną: „Ale to szpital prywatny?” I tu znów pudło. W pokoju, gdzie miała się znajdować Sophie powitał nas ojciec dziecka z położną i małym zawiniątkiem. Gdzie Sophie? Na to położna: skorzystała z usług kosmetyczki domowej. Będzie dostępna dopiero za jakąś godzinę, a ja tutaj zajmuję się małym razem z tatusiem. Czytaj dalej …

Francuska języka trudna języka

Nigdy przez te 30 lat życia nie przypuszczałam, że zacznę się kiedyś uczyć francuskiego. Angielski przerabiałam od przedszkola, niemiecki od podstawówki, był jeszcze romans z hiszpańskim (Dos cervezas!) i małe tete-a-tete z rosyjskim (Pażałsta!). Natomiast francuski zawsze mi się kojarzył z czymś, co już dawno przebrzmiało, trudne toto, nie da się przeczytać, żeby ktoś na Ciebie nie spojrzał jak na ignorantkę, a jak już chcesz zapisać czyjąś złotą myśl, to się okazuje, że żeby było poprawnie trzeba dołożyć z pięć samogłosek w dziesięciu różnych miejscach.

Dlatego też nawet, jak wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać na to, że napotkany raz na krakowskim Kazimierzu pięknooki Szwajcar to raczej nie jednonocna przygoda ( a i nie półroczna), trzeba było się powoli powolutku zacząć uczyć. Byłam tym niezwykle podekscytowana, cóż, w końcu język miłości i sztuki. Wyobrażałam sobie, że po pierwszej lekcji jak wychrypię pierwsze zdanie niskim głosem „Je n’ai regretté rien…” to wszyscy padną, włącznie z moim. Jak się okazało, na pierwszej lekcji nie przerabia się słownictwa do wyrażenia tych ważkich uczuć ino „Bonjour” i „Je m’appelle Joanna”, co po mojemu brzmiało: „Bąyyyyyyyyyyyyyyżurrrr”, „Żeyyyyyyyymayyyyyyypeleyyyyyya-nie!yyyyyyyyyyyżemapelyyyyyyyyyżoana”. Czyli zdechły słoń, proszę Państwa, a jak nawet nie zdechły, to zdychający, taki już z lekka podsmrodywujący.

Wracając do opowiadania o moich walkach: Wybrałam kurs dla początkujących, gdzie jak się oczywiście okazało, jedyną początkującą byłam ja. I tak:

– A Pani miała jakiś kontakt z językiem?

– Nie, w ogóle. W sumie to pięć lat i pisałam z niego maturę, ale tak to w ogóle, w ogóle…

(Yyyyyyy…)

– A Pani?

– A nie, nie, jaki francuski, wcale, że-ną-pli-cer-tę-mą-u-wła-la-bla-la-la

(Że-ną-coooo?) Czytaj dalej …