Podczas gdy świat trąbi o legalnych miękkich narkotykach w kilku amerykańskich stanach, a dzieciaki ekscytują się wycieczką po coffee shopach w Amsterdamie, Szwajcaria niejako tylnymi drzwiami zalegalizowała marihuanę „light”. Prawo zostało wprowadzone już w 2011 roku, a stało się to tak niespektakularnie, że świat biznesu dopiero zobaczył w tym dobry interes pod koniec 2016 roku.
Dlaczego? Otóż w Szwajcarii legalna jest wyłącznie marihuana zawierająca mniej niż 1% substancji psychoaktywnej odpowiedzialnej za tzw. haj, czyli THC (tetrahydrakannabinol). Aby uzyskać taki produkt, szwajcarscy hodowcy musieli wyselekcjonować rośliny zawierające bardzo niewiele tego składnika, a jednocześnie jak najwięcej drugiego składnika – kannabidiolu (CBD).
Czuję się w obowiązku przetłumaczyć Wam te chemiczne terminy, jestem jednak zmuszona do używania fraz „podobno” i „mówi się, że…”, ponieważ podczas gdy właściwości THC są dość dobrze zbadane, kannabidiol pozostaje jego zaniedbanym bratem, wychwalanym przez zwolenników i pomijanym przez niektóre środowiska lekarskie. Staram się być w końcu odpowiedzialną blogerką i nie chce Wam opowiadać bzdur ani „sprzedawać” żadnego produktu.