Francuska języka trudna języka

Nigdy przez te 30 lat życia nie przypuszczałam, że zacznę się kiedyś uczyć francuskiego. Angielski przerabiałam od przedszkola, niemiecki od podstawówki, był jeszcze romans z hiszpańskim (Dos cervezas!) i małe tete-a-tete z rosyjskim (Pażałsta!). Natomiast francuski zawsze mi się kojarzył z czymś, co już dawno przebrzmiało, trudne toto, nie da się przeczytać, żeby ktoś na Ciebie nie spojrzał jak na ignorantkę, a jak już chcesz zapisać czyjąś złotą myśl, to się okazuje, że żeby było poprawnie trzeba dołożyć z pięć samogłosek w dziesięciu różnych miejscach.

Dlatego też nawet, jak wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać na to, że napotkany raz na krakowskim Kazimierzu pięknooki Szwajcar to raczej nie jednonocna przygoda ( a i nie półroczna), trzeba było się powoli powolutku zacząć uczyć. Byłam tym niezwykle podekscytowana, cóż, w końcu język miłości i sztuki. Wyobrażałam sobie, że po pierwszej lekcji jak wychrypię pierwsze zdanie niskim głosem „Je n’ai regretté rien…” to wszyscy padną, włącznie z moim. Jak się okazało, na pierwszej lekcji nie przerabia się słownictwa do wyrażenia tych ważkich uczuć ino „Bonjour” i „Je m’appelle Joanna”, co po mojemu brzmiało: „Bąyyyyyyyyyyyyyyżurrrr”, „Żeyyyyyyyymayyyyyyypeleyyyyyya-nie!yyyyyyyyyyyżemapelyyyyyyyyyżoana”. Czyli zdechły słoń, proszę Państwa, a jak nawet nie zdechły, to zdychający, taki już z lekka podsmrodywujący.

Wracając do opowiadania o moich walkach: Wybrałam kurs dla początkujących, gdzie jak się oczywiście okazało, jedyną początkującą byłam ja. I tak:

– A Pani miała jakiś kontakt z językiem?

– Nie, w ogóle. W sumie to pięć lat i pisałam z niego maturę, ale tak to w ogóle, w ogóle…

(Yyyyyyy…)

– A Pani?

– A nie, nie, jaki francuski, wcale, że-ną-pli-cer-tę-mą-u-wła-la-bla-la-la

(Że-ną-coooo?) Czytaj dalej …