Ale barszcz, czyli jak zostałam bohaterką narodową Szwajcarii

Pewnego popołudnia siedziałam z chłopakiem i dwójką szwajcarskich przyjaciół i ich maluchem lat 0,7 pijając kawę tudzież mleko. Upał, temperatura 37 w cieniu, nawet gadać się nie chce, więc leniwie obserwujemy jak małe bébé toczy się gdzieś w krzoki. O, barszcz taki wielki, a dziecko takie małe. O, barszcz… Barszcz!

Więc krzycząc przeraźliwie:

–       Weed, weed, Barszcz Sosnowskiego!

rzuciłam się w stronę niemowlaka, złapałam go za fraki i bohatersko wyciągnęłam spod zielska. Cała reszta towarzystwa nieco zamarła, bo jak dotąd bałam się nawet pogłaskać dzieciątko, żeby go nie złamać, bo wydawało się jakieś takie wątłe i łamliwe.

–       Dajcie jej tego zioła, jak chce, bo zaczyna wariować. – stwierdził ojciec dziecka.

–       Nie, ona chce zupy z buraków. – powiedział mój szwajcarski chłopak, znawca kuchni polskiej. – Kochanie, z dziecka nie zrobimy zupy, lepiej kupić jakieś kości. Czytaj dalej …

Nasza Wieża Babel

Ten artykuł nie będzie jak zwykle o moich zwycięstwach i porażkach z językiem francuskim, ani walką Steva z polskim. Ten artykuł będzie o języku angielskim, którego używamy w codziennej komunikacji, a raczej, szczerze mówiąc, o naszej nowomowie na solidnej bazie języka angielskiego, z wieloma elementami francuskiego, polskiego, niemieckiego, szwajcarsko-niemieckiego, a także tymi o niewiadomym pochodzeniu. Dla naszej dwójki angielski jest językiem obcym, a jednak codziennie posługujemy się nim głównie rozmawiając ze sobą. Niestety, mimo że obydwoje mówimy płynnie i bez zastanowienia, nie zawsze mówimy prawidłowo i z sensem. I niestety nie ma nikogo, kto mógłby nas poprawiać, a spędzamy ze sobą tyle czasu, że się rozumiemy bez zbędnego tłumaczenia. I tym samym nasz angielski zamienia się powoli w dziwną nowomowę zrozumiałą w pełni wyłącznie dla dwóch osób na tej planecie. Czytaj dalej …