Opowieści prawie żeglarskie głównie o Rydze przy kubku Aquavity

Żagle się rwą, wieje 10, woda chlupoce w gumiakach. Halsujemy w styczniowym sztormie na Morzu Norweskim… prawie. W sensie, w ogóle nie. Jedziemy statkiem – kolosem Hurtigruten dosłownie jak PKS’em po kieleckiem. A, sorry, w PKS’ie istnieje większa szansa złapania choroby morskiej niż na Hurtigruten. Tutaj nawet jak duje szósteczka i fale się łamią jak zapałeczki, to czuć tylko delikatne kołysanie jak w kolibce niemowlęcia. Oczywiście części pasażerom nie przeszkadza to rzygać jak kocur po nieświeżej rybie. Co nie jest złe, w końcu nic tak nie spaja związku jak wspólne wycieczki do Rygi, rozmowy z niedźwiedziem lub śpiewy do porcelanowej tuby.

Jeszcze pamiętam ten sztormowy Bałtyk, kiedy to mój eks pięć eksów temu starał się z siebie wyrzucić wszelkie zło w naszej dziobowej kabinie (a wtedy ostro się halsowaliśmy, czyli trochę się podskakiwało). Wyrzucał to zło do worka jakoś tak przewieszony przeze mnie (ujć). Nijak się spać nie dało tak burczał do tego worka. Na końcu ocierając usta powiedział żałośliwie: „Teraz to już na pewno mnie nie będziesz kochała”. „Co Ty, Misiu, ale daj mi spać, wachta za godzinę.” Czytaj dalej …