W dobie koronawirusa każde wiadomości w szwajcarskiej telewizji wyglądają podobnie – najpierw wypowiadają się członkowie Rady Federalnej Szwajcarii, gorąco dziękując obywatelom swojego kraju za pozostanie w domach. Potem kamera pokazuje codzienność różnych miast, gdzie beztroskie kobiety w wiosennych sukienkach i mężczyźni w szortach mieszają się z tymi ubranymi jak stalkerzy z „Metra” Glukhowskiego. Szwajcarzy stoją w kolejkach, chodzą na spacery, jeżdżą na rowerze, siedzą na dwóch krańcach ławki. Potem wypowiada się policja, która na początku zawsze informuje o liczbie wręczonych mandatów za nieprzestrzeganie przepisów odnośnie utrzymania dystansu społecznego i zakazu zgromadzeń powyżej 5 osób. Mimo to, policjanci zwykle kończą swoją wypowiedź stwierdzeniem, że ogólnie nie jest źle, za co serdecznie obywatelom dziękują.
Na początku przecierałam oczy ze zdziwienia, dziś się już przyzwy… Nie, do tego chyba nie można się przyzwyczaić. Nadal nie mogę wyjść ze zdumienia, że władza może prosić i dziękować i zalecać zamiast nakazywać i zakazywać. I że zalecenia są (raczej) przestrzegane.
O, tak! Kryzys niezwykle wyraźnie uwypuklił różnice w zarządzaniu państwem, a także różnice mentalności między Polakami i Szwajcarami. I podczas gdy to pierwsze jest mi dość łatwo zinterpretować – w końcu szwajcarska demokracja bezpośrednia nie bez przyczyny jest nazywana realną władzą obywateli, to różnice w postrzeganiu kryzysu epidemiologicznego przez społeczeństwo są dla mnie bardziej zagadkowe. Mogę pokusić się o diagnozę, ale pewnie nie zdołam ująć istoty problemu, który jak podejrzewam jest o wiele bardziej kompleksowy niż nam się zdaje.
Czytaj dalej …