Nigdy jeszcze nie produkowałam żadnych wpisów filmowych, ale po wczorajszej sesji przed telewizorem nie mogę się powstrzymać, żeby podrzucić Wam świetny tytuł do powolnej konsumpcji. Powolnej konsumpcji, ponieważ film „Życie Adeli” trwa (bagatela) 3 godziny. Wiem, wiem, długo, część z Was pewnie się wystraszy, ale uwierzcie, film jest wart każdej swojej sekundy. I podpisuję się pod tym ja, Joanna L., pseudonim Dżo, swoimi wszystkimi dwudziestoma pięcioma rękami, nogami i wszelkimi organami wewnętrznymi. Nawet zdechła wątroba się podpisuje, choć niemrawo.
Co „Życie Adeli” (oryg.: „La vie d’Adèle”, a Anglicy się popisali: „Blue is the Warmest Color”) ma wspólnego ze Szwajcarią? No, w sumie nic, oprócz tego, że film jest francuski, więc można sobie podszkolić język w ciągu tych 3 godzin. Film przedstawia nam historię takiej jednej miłości. Notabene jest to miłość lesbijska, jednak nie klasyfikuje to tego filmu w kategoriach kina queer. Historia jest tak uniwersalna, że mogłaby się właściwie zdarzyć pomiędzy zarówno Adelą i Emmą, jak i Kasią i Tomkiem.
Adelę poznajemy jako zadziorną 15-latkę, która poszukuje swojej tożsamości. Od razu można zauważyć, że dziewczyna jest sto razy bardziej dojrzała niż jej rozbawione towarzystwo ze szkoły. Jej koleżanki żyją chwilą, Adela wydaje się, jakby na coś czekała. Co nie znaczy oczywiście, że dziewczyna sobie odmawia nastoletnich szaleństw – bynajmniej – Adela smakuje wszystkiego co zakazane w tym wieku, jednak jej wyraz twarzy pokazuje, że tak naprawdę nie jest tam obecna. Ten głęboki smutek oczywiście przyciąga do niej jak magnez wszystkich, którzy chcą choć na moment dotknąć jej tajemnicy. Czytaj dalej …