I po wakacjach!… Ale jak myślicie, że dzisiaj skupię się na polityce, geografii i historii Szwajcarii to się grubo mylicie. Wybaczcie najmocniej, ale jakimś sposobem zamiast majestatycznych Alp wciąż mi w głowie pola ryżowe, a Jezioro Genewskie w moich oczach wygląda całkiem jak niespokojny Ocean Indyjski. Ci, którzy chcą poczytać o referendum odnośnie płacy minimalnej i otwarcia rynku pracy Szwajcarii odsyłam do bardziej ogarniętych blogerów. Szwajcarskie blabliblu jest dzisiaj Indonezyjskim glugluglu, i tyle. Następnym razem postaram się trochę obudzić w helweckim świecie realnym, co pewnie będzie trochę bolało.
Wiecie, okazało się, żeby chyba niezbyt uważnie czytałam „Eat, pray, love”, bo tak naprawdę się zupełnie tego nie spodziewałam po Bali. Myślałam, że to kolejny egzotyczny i tani kierunek wakacyjny z przepięknymi plażami i oryginalną kulturą, a napotkałam jeszcze niezepsutą prawdziwą azjatycką wyspę bogów. Jeszcze niezepsutą, bo wielkie, ekskluzywne sieci hotelowe intensywnie pracują nad zabezpieczeniem swoich gości przed kolorowymi, przyjaznymi Balijczykami, z którymi najbliższy kontakt mają przez szybę klimatyzowanego autokaru wożeni od jednej świątyni do drugiej. Na szczęście bozia mi dała na tyle zwichrowaną psychikę, że na samą myśl o zorganizowanej wycieczce autokarowej chce mi się siusiać, pić i wymiotować, niekoniecznie w podanej kolejności. Czytaj dalej …