Nastał wreszcie po trzech tygodniach zlewy i dziesięciu stopni piękny dzień. Dopiero co skończyłam mega trudne, ale cudownie ambitne tłumaczenie dla nowego klienta, więc czas było się rozerwać, wyjść wreszcie na trawkę i wystawić buzię do słońca. Czyli umówiliśmy się ze Stevem na lunch.
Proszę Państwa, myślę, że stopień zeszwajcarszczenia można określić na podstawie godziny, o jakiej człowiek się robi głodny w dzień powszedni. Jeśli czuje się nieprzyjemne ssanie w trzewiach, to znaczy, że wybiła dwunasta. Tu nie potrzeba hejnalisty, ani polskiego radia jedynki. W brzuchu słychać hejnał, więc trzeba wyłączyć komputer kończąc pracę w połowie, rozłączyć ważną rozmowę międzynarodową, udając szszsz na łączach, zamknąć drzwi sklepu przed nosem klientów i udać się na posiłek. I nie ma, że właśnie w tym czasie można mieć najwięcej klientów, bo wszyscy mogą sobie zrobić 40 minutową – 2 godzinną przerwę i wypadałoby zostać w sklepie, banku, czy urzędzie. Nie, bij, zabij, od godziny 12 do 14 wszystko jest zamknięte na cztery spusty, a co więcej – szkoły i przedszkola są też zamykane w tych godzinach i trzeba odebrać swoją pociechę, bo przecież panie opiekunki też ludzie i muszą jeść. Za to restauracje, bary, parki tętnią życiem. O 14 wszystko wraca do normy, tylko bezrobotni i ludzie wolnych zawodów powoli popijają kawę schyleni nad laptopami, a kucharze idą do domu. Czyli proszę Państwa, proszę tylko spróbować zamówić kotleta w porze polskiego obiadu! Oprócz pełnego zdziwienia i oburzenia spojrzenia możecie Państwo tylko otrzymać wskazówki dotarcia do najbliższego maca, ewentualnie, jeśli kelner się zlituje, jakąś sałatkę na zimno, która się ostała gdzieś z lunchu, albo miseczkę chipsów.
Tak więc równo o 12 umówiliśmy się ze Stevem na murku nad jeziorem, żeby skonsumować panini na ciepło i popić polskim browarkiem. A co! Przywiozłam rowerkiem w koszyku, 20 minut, czyli jeszcze było solidnie schłodzone! I tu w dodatku, jak w każdym porządnym kraju, można pić w miejscach publicznych i w dodatku nawet zaleca się, żeby potem jechać rowerem, a nie samochodem, bo jak wszyscy wiedzą, rower sprawia o wiele mniejsze zagrożenie w ruchu drogowym. Steve oczywiście jechał potem samochodem, i też nie było żadnego zagrożenia – tutaj limit to 0,5 promila i WSZYSCY piją po kieliszku wina lub małe piwo do obiadu. Wracając jednak do kombinacji rower + alkohol. Nikt mi tutaj nie dowierza, jak opowiadam, że w Polsce łatwiej stracić prawo jazdy jeżdżąc rowerem niż samochodem, że kontrole rowerzystów są częstsze niż samochodów. Jak to? A dlaczego? Fakt jest faktem, że tutaj na każdej drodze jest wymalowana szeroka ścieżka rowerowa. Zaparkowanie na tej ścieżce rowerowej to większy grzech niż jazda na czerwonym, a użycie klaksonu na rowerzystę jeszcze chyba się nie zdarzyło, a jeśli nawet, to dotąd ten niefortunny kierowca nie wyszedł jeszcze z więzienia. Po prostu rowerzyści to święte krowy! Pewnego dnia wybraliśmy się do knajpki na wino ze znajomymi, a jako że Steve się zbuntował i powiedział, że on też chce pić i jedziemy rowerami. Oczywiście już po drugim kieliszku wina, jak to ja, kochałam cały świat i wszystkich dookoła, ale i tak zmroził mnie blady strach, jak zobaczyłam Policję, która sprawdzała trzeźwość kierowców. Jak to po pijaku, im bardziej się próbowałam skupić, żeby podążać do przodu w linii prostej, tym bardziej fantazyjnie mi to wychodziło. Policja jednak nawet nie poświęciła mi zbędnego spojrzenia, bo w tym samym momencie zajmowała się potencjalnie o wiele bardziej niebezpiecznymi kierowcami samochodów….Ufff
Wracam do tematu naszego lanczyku na łonie natury. Usiedliśmy na piaskowcu opierając się o murek przed fontanną. Steve ostatnio nie miał raczej fazy na prysznic i golenie, wobec tego miałam nadzieję, że trochę zarobimy na tym pikniku, ale niestety ja wyglądałam za porządnie. I tak siedzieliśmy, i sączyliśmy browary, i pot spływał lekką strużką z naszych wyciągniętych do słońca czółek. I Steve powiedział:
– Dogs are dogging… Birds are birdsing… Swiss Germans are swiss germaning…. Lovely, what a lovely day…
Natychmiast przeniosłam się na pokład statku, gdzie wymieniałam leniwie uwagi z innymi pasażerami:
– Kaczki… kury… droga na Ostrołękę… cudooownie…cudooownie…
Steve jakimś sposobem niezbyt zrozumiał moją wypowiedź, więc zapytał:
– Co to jest kury?
I tak to już po chwili, Steve pokazywał mi, że źle pokazuję kurę. Tak brawurowo odegrał uciekającą kurę, że aż niemieccy Szwajcarzy podpierający sąsiedni murek przeszli o trzy metry dalej („bezdomny zwariował krh krh krh” – tak mniej więcej brzmi szwajcarski niemiecki), a jakaś skośna cyknęła mu fotkę.
A w dodatku uparł się, żeby zamiast wyrazu kura używać słowa krupnik, bo mu się tak bardziej podoba i powinniśmy zmienić… Czyli oryginalny Szwajcar narobił nam na reprezentacyjnym deptaku nad Jeziorem Genewskim siary, bo nie dość, że wyglądał nie wczorajszo, ale jak tydzień temu, to jeszcze wykrzykiwał co jakiś czas „Krupnik!”
Wspaniale, że masz chłopaka z poczuciem humoru, to chyba rzadkość w tym kraju 😉
Następnego dnia po przyjeździe, zrobiłam sobie konkretne polskie śniadanie – jajecznica + klapsznita z wędliną i serem. Po czym o 12.30 moja szefowa mi mówi, ze idziemy na obiad… ciężko było, ale łykłam na siłę, bo przecież nie byłam głodna, ale trudno odmówić jak ktoś zaprasza, kindersztubę z domu się wyniosło 😀 Od tej pory nie jadam śniadań, ewentualnie mały tościk do kawy. Kolacja między 18-19, więc mam nadzieję stracić trochę na wadze. Co do alkoholu przy obiedzie : mój sąsiad nota bene Włoch (więc szybko załapaliśmy kontakt i namiętnie obgadujemy szwajcarski styl życia), zaprosił mnie do restauracji w Savigny, prowadzonej przez pół-Włocha,pół-Szweda ( ciekawy mix) Klimat jak w typowej sycylijskiej trattorii – wszyscy wszystkich znają, po imieniu sobie mówią, przekrzykują. Na dzień dobry aperitif campari z sokiem pomarańczowym, potem przystawki do wyboru ze szwedzkiego stołu i danie główne. Do tego po 2 lampki lokalnego wina, bardzo dobrego, wszak Vaud i Valois winnicami stoi. Restauracja poza daniami z karty, proponuje obiady abonamentowe w całkiem przystępnej cenie – polecam gorąco restaurację Chez Marco w Savigny ( taka mała jawna reklama). Koło 13 weszło 3 panów w strojach charakterystycznych dla budowlańców, oczywiście każdy wziął coś na lepsze trawienie, a potem spokojnie wypili butelkę wina do obiadu. Jakoś mnie ciężko byłoby hasać po rusztowaniach po tym winie, rozumiem, od dziecka przyzwyczajeni. Z drugiej strony przeczytałam artykuł w lokalnej gazecie, ze 4 francuskojęzyczne kantony stanowiące około 25% populacji Szwajcarii, generuje ponad 50% wypadków po alkoholu i władze są tym zaniepokojone ;))
Jeszcze na koniec coś dla młodszych czytelników tego bloga – piwo, wino i cydr dozwolone są w Suisse od 16 roku życia. Od 18 dozwolone mocne alkohole. Czyli rację ma moja córka, która mówi, ze piwo to nie alkohol???? Hhhmmmm….
Koniecznie muszę wypróbować tą restaurację!
No i stokrotna racja, tutaj wszyscy piją w czasie lanczu. Co prawda niedużo, ale ja osobiście nie wiem, jak można się skupić po tym chociażby symbolicznym piwku. Jak już sobie strzelę piwko z obiadkiem to potrzebuję przynajmniej dwugodzinnej sjesty!