Wróciłam! Dzięki za wszystkie życzenia i przepraszam bardzo za to, że nie byłam za bardzo reaktywna przez ostatnie dwa tygodnie, ale miałam pewne problemy natury internetowej. Tzn. na statku internet niby był, ale strona się ładowała przez kilkanaście dobrych minut, więc jak chciałam sprawdzić pocztę, musiałam ładnie poprosić Steva o udostępnienie swojego międzynarodowego 3G, po czym dostawał od swojego operatora sieci smsa z pogróżkami i groźbami karalnymi. Na przykład takimi, że jak tak dalej pójdzie to przez następne dwa miesiące będziemy wsuwać chleb z dżemem.
Cieszę się, że wróciłam. Jest 16:56, a za oknem przepiękny zachód słońca. Słońca! Za którym prawdziwie tęskniłam przez ten tydzień. Co prawda to nie sprawdziły się pogłoski, jakby za kołem podbiegunowym w grudniu było całkowicie ciemno. Co to to nie! Pomiędzy 11 a 13 jest niebiesko – różowo na przykład! A jak jest zorza polarna, to jest zielono! Ale słońca faktycznie nie widać.
Cóż, nie mam się za bardzo jak zorzą pochwalić. Przed wyjazdem obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że żeby przywieźć jakieś sensowne zdjęcia zorzy, musieliśmy wziąć statyw. Jednak jak przyszło do pakowania, to stanęłam przed trudnym wyborem: buty śniegowe czy statyw. Po długich deliberacjach wzięłam buty, dlatego zdjęcia mamy chujowe. Ale przynajmniej nie było mi zimno, jak je robiłam!
Oprócz tych spektakularnych widoków woziliśmy się po Kirkenes psim zaprzęgiem z 8 wspaniałymi huskimi. Kirkenes, jakby ktoś nie wiedział, to norweski słoneczny stan, kraina nigdy nie wschodzącego słońca. Na 4,5 tysiąca mieszkańców ma lotnisko i mnóstwo, mnóstwo sklepów. Jak zwykli mówić mieszkańcy: w końcu Kirkenes wymienia się w jednej linijce po Londynie, Mediolanie i Paryżu. A tak naprawdę to miasteczko graniczne z Rosją, i ponoć Rosjanie bardzo tłumnie przybywają w celu kupna niemal hurtowo norweskich pampersów i środków czystości. Norwedzy natomiast tankują auto i siebie korzystając z tańszych płynów napędzających różne byty ożywione i nieożywione w Rosji. Tak oto kwitnie ichniejsza współpraca przygraniczna.
Co jeszcze można powiedzieć o Kirkenes? To miasto, w którym specjalnego znaczenia nabiera „the”: „the” pub, „the” stacja benzynowa, „the” restauracja. Wszystko jedyne. Nawet nie tyle, że w swoim rodzaju, po prostu jedyne.
A psy?
Tak psie, żądne przygód i biegania jak tylko możliwe. Żadne tam leniwe salonowce, które trzeba ubierać w kubraczki Prady przed pięciominutowym spacerkiem po deszczu. Husky to najdziksze z psów. Naczytałam się wiele o tym, że wcale nie są przyjazne i lepiej w ogóle nie patrzeć w oczy, bo można te oczy stracić, z nosem w promocji.
Ale lipa! Psy się szalenie cieszą z każdego dotyku, skaczą jak króliki, obwąchują, szczekają, wyją, ogólnie są nieco nadpobudliwe. Jak przewodnicy zaczynają szykować psy do zaprzęgów, husky robią wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę robiąc rwetes, który wzbudziłby Ragnarok, jakby tylko nordyccy bogowie na to pozwolili.
To nie prawda, że psy są wykorzystywane przez wrednych ludzi, którzy je zmuszają do ciągnięcia ciężarów. Psy prawdziwą histerię przeżywają dopiero wtedy, gdy przewodnik stwierdza, że już się napracowały i odprowadza je do ich budy.
Steve kupił sobie polarną kurtkę z pięknym obszyciem z kojota, z którą psy bardzo bardzo się chciały zaprzyjaźnić ku mojej radości. Nie dość, że kosztowała jak ciągnik z żytem, to jeszcze mokra jechała jak mokry…husky. W sumie teraz lubię ją wąchać, bo mi to przypomina nasz wesoły zaprzęg.
Psy biegną żwawo poszczekując, a w wolniejszych momentach nawet próbując obwąchiwać i obsikiwać pobliskie krzaczki. Ten biały pies, którego brudny zadek widać po lewej stronie nawet machnął kupę w biegu! Skubany! Już w myślach miałam tą kupę równo rozplaśniętą na buzi, na szczęście gdzieś spadła w bok. Steve w tym czasie krzyczał: „Merde! Merde!”, co miało głęboki literalny sens.
Także jak widzicie dopiero co wróciłam i nie mam żadnych wieści ze Szwajcarii. Coś tam słyszałam o sukcesie Ammana i że moim nowym sąsiadem będzie Michail Chodorkowski. Następnym razem się poprawię! A tymczasem: szczęśliwego nowego roku!!!
Nie tak źle wyszła ta zorza. Tzn. to zdjęcie ze statku faktycznie fatalne, ale to drugie już całkiem niezłe.
Tylko to drugie nie moje 🙂 Niestety nie da się zrobić z chyboczącego pokładu i to bez statywu zdjęcie z czasem naświetlania 8 sekund… :/
Cudny wpis, czytałam z wypiekami na twarzy i uśmiechem na ustach. I z nutką zazdrości w gardle 😉