Powinnam jeszcze dodać, że piękną mieliśmy Wielkanoc tego Bożego Narodzenia i że zima w tym roku nie zaskoczyła kierowców.
Steve przeżył te święta cały i zdrowy, moja rodzina również. Co prawda obie strony planowały ostre rzyganie po próbowaniu specjalności świątecznych drugiej strony. Steve zaserwował foie gras (czyt. fła gra) – kaczą wątróbkę, którą zwykle podaje się na tostach i jada w czasie grubszych okazji z szampanem lub dobrym białym winem. Na ten widok moje krasnostawskie ciocie i kuzyneczki zbladły, bo przecież nasza zepsuta kapusta, grzyby wszelkiej maści (w Szwajcarii za jadalne uznaje się tylko pieczarki i borowiki, a jak ktoś jada inne to ryzykant i samobójca) i inne skwaśniałe potrawy to takie „bezpieczne opcje”. A reszta to rzygowna sprawa. Stosunek Steva można by określić bardzo ładnie: „i vice versa”. Oczywiście z dobrze maskowaną miną sapera na polu minowym i prawdziwą determinacją wygrzebywał pułapki w boga ducha winnym karpiu. Potem nawet powiedział, że całkiem dobre to białe w środku.
Śpiewanie kolęd polskich i francuskich się udało, szczególnie w miarę przyrostu promili we krwi. Najbardziej podobała się francuska „Gloria”, która trochę tak nam wyszła jak „Przeżyj to sam” w wykonaniu moich sąsiadów w czasie imienin Zenka spod szóstki. Czyli niezapomnianie pomimo wszystkich prób.
Steve bardzo ładnie odczytywał mowę ciała mojej niezmordowanej rodziny i w odpowiednim momencie mówił: „tak”, „nie”, „dziękuję”, „przepraszam”, „gdzie jest Asiu” (tak, nie wiem jak mu wytłumaczyć co oznacza wołacz), „mam na imię Stefek”, czy „lubię te”. Chociaż najczęściej musiał odpowiadać „nie, nie, nie, nie głodny!”. Na co moja mama, specjalistka w odczytywaniu prawdziwych intencji z prawdziwie słowiańską wylewnością nakładała mu następny kawałek tortu.
Teraz przed nami następna przygoda – rejs wybrzeżem Norwegii z fiordami, reniferami, huskimi i skuterami śnieżnymi. Tak trochę niespodziewanie nam to wyszło. Planowaliśmy Izrael na Sylwestra, ale co mieliśmy kupować bilety lotnicze to nam coś wybuchało, paliło się lub rozwalało. I po trzecim nieudanym podejściu daliśmy sobie z tym spokój. Chcieliśmy znaleźć miejsce, gdzie jest ciepło, tanio i ładnie. I wybraliśmy…Norwegię. Przynajmniej jedno z trzech się zgadza!
No dobrze, Ci którzy mnie znają i tak wiedzą, że tam nie jadę dla zorzy polarnej i widoków (bo widoków nie ma praktycznie – przez cały czas ciemno), tylko dla norweskiego metalu i steku z renia.