Czy lubicie mroczne alpejskie legendy, które dobrze się czyta z kubkiem czegoś gorącego i mocnego, koniecznie z psem grzejącym stopy albo z innym obrońcą przed zimowymi koszmarami…?
Jeśli tak, zajrzyjcie koniecznie do Meiringen do dawnego hotelu Anderegg, w którym króluje nasza malarka Marta Kołodziej. Marta w tym roku organizuje wystawę o pewnej tajemniczej istocie, która każdego roku nawiedza tradycyjne pochody Trychlerów – o Geismeitli.
Przyznaję, że Geismeitli zaczarowała również i mnie. Na początku, gdy Marta poprosiła mnie o opowiadanie o alpejskiej demonicy, byłam bardzo sceptyczna. Miałam przygotowane już na końcu języka: „Nie mam czasu, nie piszę już na zlecenie, poproś kogoś innego”, ale postanowiłam wysłuchać tych stu wersji legendy o Geismeitli, choćby dlatego, żeby z czystym sumieniem odmówić. Poniższy tekst powstał jeszcze tego samego dnia. Od razu mówię – to moja wersja, nie ta oficjalna. Niech Geismeitli i na Was rzuci czar.
Gadano we wsi, że taka dziewczynka rodzi się w każdym pokoleniu. Jej cechą charakterystyczną miały być wielkie, zielone oczy i dlatego starzy nazywali ją zielonooką. Albo po prostu Geismeitli. Wolną istotą.
Gdy tylko zapadał zmrok, siadała przy toaletce przed ozdobnym lustrem. Lustro może i było piękne, ale tak stare i wytarte, tak zbliżało i oddalało, falowało i łudziło, że nie było wiadomo, czy dziewczyna coś w nim widzi. Ale wyglądało na to, że jej to nie przeszkadza. Uśmiechała się do swojego odbicia i otwierała kolorowe puzderko. Dyskretne kliknięcie było jak sygnał dla ptaszków, które uwiły gniazdo na regale. Dziewczyna zanurzała wielki pędzel w pudrze i po chwili ginęła w chmurze złota. Ptaszki krążyły dookoła jak szalone, a ich ćwierkanie mieszało się z dziewczęcym śmiechem. Stara Barbara, która nie raz podglądała z okien obory ten magiczny spektakl, żegnała się wtedy pobożnie, a jej mąż, kulawy Erik, zdejmował czapkę z głowy, jak przed świętym obrazem. Potem zaś dziewczyna wychodziła na ganek, przeciągała się po kociemu i rozkazującym gestem nakazywała ptaszkom wynieść się z domu. A one, jak tresowane, wyfruwały tak szybko, że gubiły w locie piórka, które potem wolniutko opadały na dziewczynę niczym płatki róż sypane przez dzieci na obraz Madonny. Tyle że piórka były kruczoczarne.
– Dobry wieczór, Barbaro – witała się dziewczyna, idąc raźno drogą w stronę wsi.
Jej długa suknia szurała po błocie.
– Dobry wieczór, panienko – mamrotała Barbara w odpowiedzi, a Erik kłaniał się tak nisko, że miał potem trudności, żeby się podnieść.
– Ale że ona, taka elegantka, nawet przez kałuże idzie w tej sukni – mówiła potem stara kobieta do męża – że nie założy, jak młode, spodni dżinsowych, czy miniówki? Tylko suknie i suknie, jak wielka pani!
Erik zawsze na to wzruszał ramionami.
– Przecież dobrze wiesz, że ona w nocy i nad ranem maluje, a w czasie dnia robi przy koniach. Jaka z niej tam wielka pani…
Wioskowa oberża była już pełna, ale parkiet nadal świecił pustkami. Młodzi co prawda kiwali się w rytm melodii wygrywanych przez lokalną kapelę, ale głowy były jeszcze trzeźwe, jeszcze brak było pierwszego odważnego. Mężczyźni okupowali bar, kobiety popijały drinki przy stoliku w kącie plotkując o codziennych sprawach.
– Nalej – mruknął Henryk oparty masywnymi przedramionami na kontuarze.
Łysy barman przechylił butelkę nad kryształową szklanką. Wtedy otworzyły się drzwi i do baru weszła dziewczyna. Nie witała się z nikim, nie próbowała szukać koleżanek, nie potrzebowała szklaneczki na rozgrzewkę. Zrobiła dwa kroki w stronę parkietu i zawirowała w piruecie. Jej długa, falująca spódnica zafurczała tak głośno, że usłyszeli ją nawet przy barze.
– Przelewasz – powiedział Henryk zmienionym, o wiele miększym głosem.
Barman przeklął i wyjął szmatę zza pasa. Tymczasem dziewczynę zaczęli otaczać młodzi chłopcy. Podchodzili, porywali w ramiona na jeden czy dwa obroty i puszczali. Dołączały też kobiety, nieśmiało, w grupkach, nieco na obrzeżach. Zespół, zachęcony pierwszymi tańczącymi, zagrał mocniej, seksowniej, bardziej szaleńczo. „Ha!” – ktoś krzyknął euforycznie i zaraz zdawało się, że tańczy cały bar. Tylko Henryk siedział przy kontuarze, nie spuszczając ciężkiego wzroku z wirującej dziewczyny. Czas płynął wolno. Zbyt wolno. Dopiero o północy widzieli się za stodołą.
W małych alpejskich wioseczkach czas płynie inaczej niż w mieście. O wiele mocniej wyznaczają go pory roku, dzień i noc, słońce i deszcz, czy wreszcie kalendarz starych świąt pogańskich i kościelnych, które splotły się w jedno. Ludzie wierzą lub nie wierzą (częściej to drugie), ale i tak żyją zgodnie z ich niezmienną melodią, jakby były czymś starszym i potężniejszym niż religie. Bo jak zamknąć oczy na mądrość narastającej ciemności adwentu rozświetlanej tylko przez świece, która wybucha hałasem w czasie przesilenia zimowego? Ludzie Alp mogą sobie mieć komórki, samochody i inteligentne domy, a coś ich pcha do tego, żeby w tym najcichszym, najciemniejszym czasie przebrać się za maszkary, nałożyć na szyje olbrzymie, kilkunastokilogramowe dzwony i wędrować w pochodzie, żeby odstraszyć złe duchy zimy z każdego zakątka wsi. Dzwonników nazywa się Trychlerami, od dzwonu, który dźwigają – Trychela.
Tak też było tego roku. Pierwszy wieczór po zakończeniu adwentu był pierwszym wieczorem hałasu. Już dawno minęła północ, ale zmęczeni, acz rozochoceni Trychlerzy dopiero zbierali się w barze. Niektórzy jeszcze we włochatych kostiumach, inni czerwoni i spoceni, na wpół rozebrani, kończyli pierwsze piwo. Kapela grała tak głośno, że można było porozumieć się tylko krzykiem, którego tak czy owak nie brakowało, więc knajpa zdawała się pęcznieć od natężenia dźwięków. Tylko dwie osoby milczały. Jedną był Henryk, który siedział przy barze, zaciskając tak silnie dłoń na kuflu, że palce mu pobielały, a zaniepokojony barman zastanawiał się, czy szkło wytrzyma. Drugą – dziewczyna w długiej sukni, która wirowała na środku parkietu z uniesionymi dłońmi, jakby oddając z tego wrzasku ofiarę jakimś nieznanym bóstwom. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Pierwszy dzień światła i hałasu w ogarniającej świat ciemności był jak rozluźnienie mięśni po miesiącach napięcia, jak pigułka na ból głowy, jak katharsis.
Tańcząca dziewczyna nie była długo sama na parkiecie. Tup tup tup, trzy kroczki, jeden piruet z jednym, po czym odfruwała jak ptak i dwa piruety z drugim. Kobiety, które towarzyszyły mężczyznom, patrzyły na to ze skrywaną niechęcią, ale nie reagowały, tak jak się nie reaguje na wichurę lub deszcz. Na coś, na co nie ma się wpływu.
Henryk nagle podjął decyzję. Wstał i podszedł do dziewczyny w długiej sukni. Mężczyźni rozstąpili się ze zdziwieniem, bo to był pierwszy raz, gdy najsilniejszy Trychler wszedł na parkiet. Henryk chwycił dziewczynę w pasie i obrócił nią. Pozwoliła mu na to, wydając się jeszcze lżejsza i zwiewniejsza w ramionach mężczyzny. Obrócił ją po raz drugi, a ona znów mu się poddała. Chciał więc obrócić ją po raz trzeci, ale wtedy dziewczyna otworzyła szeroko oczy, chwyciła go za nadgarstki i zgrabnie wymknęła się z jego uścisku. Henryk zacisnął zęby i wolno oddalił się w kierunku baru. Dziewczyna wirowała już z innym. Nie można przecież schwytać wiatru.
Mężczyzna stanął przed kontuarem i pochylił głowę. Na darmo czujny barman postawił przed nim oszroniony kufel, na darmo kolega Trychler potrącił go łokciem i krzyknął coś między „jeszcze żyjemy” a „hejże, pijemy”. Henryk obrócił się gwałtownie, podbiegł do dziewczyny, chwycił ją w pasie i obrócił w tak szalonym piruecie, że długa suknia podniosła jej się aż do kolan. Świat zastygł. Kapela skończyła grać fałszywą nutą. Urwał się szaleńczy taniec. Zamiast zgrabnych nóg, dziewczyna miała kozie kopytka. Zielone oczy nienaturalnie błyszczały.
Ucieczka była bardziej niż symboliczna. Goniły ją maszkary z widłami, które niespodziewanie znalazły swoje zastosowanie, goniły ją kobiety, które wreszcie mogły jej odpłacić za miesiące mężowego zaniedbywania, gonili ją sąsiedzi, wierni, ciekawscy, turyści, dzieci. Jakby gonili złego ducha, jakby gonili wszystko to, czym nie mogli być. Henryk jej nie gonił. Henryk płakał.
Gdy dziewczyna mijała tabliczkę Meiringen, gwizdnęła. Jak za dotknięciem magicznej różdżki nad jej głową pojawiły się ptaszki. Nie oglądała się za siebie. Kolejna mieścina czekała na jej czar. Alpy są wielkie.
Gadano we wsi, że taka dziewczynka rodzi się w każdym pokoleniu. Jej cechą charakterystyczną miały być wielkie, zielone oczy i dlatego od wielu lat najgorszym przekleństwem dla kobiet w ciąży było: Obyś urodziła zielonooką! Obyś urodziła Geismeitli!
Autor: Joanna Lampka
Redakcja: Magdalena Simm
Zdjęcia: Marta Kołodziej
Dobrze, ze sie jednak zdecydowalas napisac to opowiadanie.
Dzieki za ciekawa historie! 🙂