– Patrz, nasz Andre wrzucił zdjęcie na facebooka – cieszyła się moja szwajcarska sąsiadka, zadbana 70-latka, pokazując swojemu mężowi zdjęcie na smartfonie – napisał, że przejechał dziś aż 200 kilometrów rowerem.
– Phi – parsknął sąsiad i odrzucił komórkę – na leciutkim rowerku i w tych ciuszkach. 200 kilometrów to my robiliśmy co trzecią noc, w Alpach, nieraz w śniegu, dźwigając 75 kilogramów na ciężkim rowerze bez przerzutek. Karabin wbijał nam się pod żebra. A i zdjęciem nie można było się pochwalić.
Uśmiechnęłam się, bo sąsiad zastosował typową historię a la polski dziadek „szedłem do szkoły 7 kilometrów przez bagna pod górę, a wracałem też pod górę. Po drodze walczyłem z niedźwiedziem, głodnym wilkiem i trzema bobrami. A w domu trzeba było napalić w piecu i nakarmić stado kóz i rodzeństwa”, ewentualnie historię w stylu dziecko z lat 80-tych: „bawiliśmy się na podwórku od świtu do nocy. Nieraz ktoś nie wrócił, ale kto by się tym przejmował. Telewizor był jeden w powiecie, ale to nic, bo program był też tylko jeden i oglądaliśmy go wszyscy przez lornetki…”. Wiecie sami, o co mi chodzi. Historie z młodości są zawsze cudownie absurdalnie wyolbrzymione, żeby ukazać nieporadność młodego pokolenia.
Sąsiad miał w jednym rację. Szwajcarski batalion rowerowy, który funkcjonował aż do 2003 roku był takim szwajcarskim Power Rangers, jednak nie ze względu na prestiż czy ważność tej jednostki (nie oszukujmy się…). Członkowie tego batalionu byli uważani za prawdziwych twardzieli. W końcu codzienne dźwiganie 25-kilogramowego roweru wraz z pełnym ekwipunkiem po górach, a potem szalone zjazdy wyrabiają świetną formę i są prawdziwym wyzwaniem dla tych wszystkich, którzy zaliczyli już wszystkie „cywilne” wyzwania. Bycie członkiem batalionu rowerowego było zawsze powodem do dumy, chociażby dlatego, że bardzo trudno było się tam dostać. Tylko 1 z 5 dostawał szansę na karierę wojskową na dwóch kółkach. Sam Ueli Maurer, jeden ze szwajcarskich „siedmiu wspaniałych” (siedmioosobowego rządu Szwajcarii), służbę wojskową skończył w stopniu majora dowodzącego batalionem rowerowym.
Legendarny był nie tylko sam batalion rowerowy, ale także jego kultowy pojazd: szwajcarski rower wojskowy. Starsze modele roweru osiągają na rynku kolekcjonerskim zawrotne ceny. Owszem, po wprowadzeniu nowego modelu do armii w 2012, stare rowery wręcz zalały rynek, a ich ceny spadły z 1000 chf na 100 – 200 chf, ale obecnie znów idą w górę.
Dotąd powstały 3 główne modele rowerów wojskowych. Klasyk MO-05 wprowadzony w 1905 roku posiadał charakterystyczną wielką torbę przymocowaną do ramy z osobnymi kieszeniami na mapy i dokumenty. Ciężki rower, który mógł transportować nawet 160 kilogramów (normalny ekwipunek żołnierza waży około 32 kilogramów) był wyjątkowo stabilny. Wada oprócz ciężaru: brak przerzutek.
Zerknijcie na krótki reportaż po angielsku o szwajcarskim batalionie rowerowym:
W 1993 roku wojsko odświeżyło rower wojskowy. Model MO-93 produkowany przez legendarną szwajcarską firmę Condor posiadał aż 7 przerzutek. Nowy rower miał bardzo podobną charakterystykę do starego: również ciężki (ok. 25 kilogramów), stabilny, z wieloma możliwościami transportu (torba, solidny przedni i tylny bagażnik).
Szwajcarski batalion rowerowy został rozwiązany w 2003 roku, ale zapotrzebowanie na rowery woskowe pozostało. W 2012 roku wojsko zakupiło 4100 nowych rowerów MO-12 wyprodukowanych przez szwajcarskiego producenta – firmę Simpel. Rower jest o wiele lżejszy niż jego poprzednicy (15 kg). Dostępny również w sprzedaży detalicznej dla cywili w cenie 2495 chf.
A tu jeśli chcecie porównanie funkcjonalności i charakterystyki modelu MO-05 i MO-93 (po angielsku):
Po co szwajcarskiej armii rowery? Zacznijmy od tego, że decyzja o rozwiązaniu batalionu rowerowego wywołała wielką burzę.
– Nie wiem, dlaczego chcą nas rozwiązać – mówił Julian Voeffray w wywiadzie dla BBC – na krótkich dystansach jesteśmy bardzo szybcy, o wiele szybsi niż jednostki zmotoryzowane. Nie robimy hałasu i jesteśmy dobrze uzbrojeni. Bardzo skuteczni w walce z czołgami.
Nie ma co się jednak oszukiwać. Żołnierze na rowerach nie mieliby szans we współczesnej wojnie. Nowe rowery służą obecnie żołnierzom do przejazdów na strzelnicę, na lotniskach, do transportu, a także do najbardziej morderczych ćwiczeń podczas szkolenia rekrutów. Mój partner, który poszedł nieco wyżej niż zwykły Szwajcar i skończył szkołę oficerską opowiada o 3 ćwiczeniach, które czasami wracają do niego w koszmarach: unieszkodliwianiu granatu hełmem („Jak najbardziej zdarzają się wypadki. To jedyne ćwiczenie, które można odpuścić, ale presja jest tak duża, że odmawiają nieliczni. W nocy po zakończeniu ćwiczenia upiliśmy się wszyscy jak zwierzęta, ale nikt nam nic nie powiedział. Po takim stresie po prostu trzeba odreagować”), 24 godzinach w plastikowym kombinezonie ochronnym i w masce przeciwgazowej („Po pewnym czasie wszyscy rzygają… prosto do masek”) i kilkunastogodzinnej jeździe rowerem wojskowym przez Alpy („Jakiej jeździe! My te rowery musieliśmy przez Alpy nieść, bo nie dało się jechać. Musisz się wspinać z jakimiś 60 kilogramami na grzbiecie. Wymięka nawet największy twardziel. A jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, więc po jakimś czasie niesiesz dwa rowery i swojego kumpla, który zemdlał”).
Szwajcarska armia się zmienia. W 1970 roku rozwiązano kawalerię, a w 1990 roku zwolniono z wojska kilka tysięcy wojskowych… gołębi pocztowych. Ech, nostalgia.
– Jak sobie poradzimy przeciwko szybkim francuskim brygadom na Segweyach – dowcipkują Szwajcarzy w komentarzach do artykułów na ten temat – już nie będziemy mogli powiedzieć, że wygraliśmy wojnę na rowerach.
—————-
Mieliście okazję kiedyś przejechać się na prawdziwym klasyku – MO-05, pierwszym modelu szwajcarskiego roweru wojskowego?
Świetny artykuł. Przeczytałem z przyjemnością i jeszcze podrążę temat. Gratulacje.
Podrąż i jak znajdziesz coś ciekawego, co pominęłam, napisz koniecznie w komentarzach!
Mogłabyś podpytać o co dokładnie chodzi z tym granatem i hełmem? Oni kładą się na granat z hełmem? Jak to typ granatu?
Nie wiem jaki typ granatu, ale zakładam, że nie normalny, bo to by było niemożliwe. Opowieści wojskowe mają już kilkanaście czy -dziesiąt lat, teraz tylko rzucają.
Mniej więcej to wygląda tak, że stają w okręgu, dowódca rzuca granat i wyznacza jednego z nich. Ten musi zdjąć hełm i go nakryć hełmem, a następnie się na niego rzucić przybijając go brzuchem do ziemi. W taki sposób ma ochronić swoich towarzyszy.
Bardzo ciekawy i interesujący post. Oby tak dalej 🙂
I to jest armia! I co z tego, że w 90 % z cywili rezerwistów. Weź walcz potem z takimi twardzielami. A u nas? Kolega nauczyciel za wyjście z dziećmi z gimnazjum na dwór w październiku miał poważną rozmowę z dyrektorem i groźbę kontroli z kuratorium. W przedszkolu moich dzieci rodzice awanturują się za wychodzenie z dziećmi poniżej 15 stopni na plusie(mam ochotę zatłuc te mamuśki siekierą). I to mają być przyszli obrońcy kraju?
tak tak, ja zauważam, jak bardzo polscy rodzice są zszkokowani, gdy przenoszą swoje dzieci do szwajcarskich przedszkoli, gdzie panuje tzw. zimny chów 😀
Piękny model
W każdym razie, Asiu, dzięki za artykuł o tej tematyce. O szwajcarskich cyklistach wojskowych i ich „wozach bojowych” czytałem coś na początku lat dziewięćdziesiątych w jakimś czasopiśmie dla rowerzystów. A teraz wisienka na torcie. Ten ich batalion rowerowy, uzbrojony w granatniki Panzerfaust 3 ( w tamtym czasie najnowocześniejsze, produkcji RFN) miał zdolności przeciwpancerne (ilość i jakość środków do niszczenia czołgów) na poziomie dziejszej polskiej brygady zmechanizowanej na rosomakach.
O!
Ciekawy artykuł. Nie dziwię się, że szwajcarscy kolarze byli równie elitarną formacją, co US Army Rangers.
Witam ,może ktoś mi pomoże szukam condora M 93 ,marzy mi się daleka wyprawa na takim rowerze ,pozdrawiam W Szmurło