Ratuj się kto może, czyli szwajcarska impreza

Ostrzegam, ten tekst jest subiektywny. Jak ktoś chce okrągłych, ostrożnych tekstów, gdzie co drugie zdanie brzmi „to zależy od…” i „każdy człowiek jest inny, ale…”, a jednocześnie lubi Szwajcarię, niech sobie wejdzie na jakiegoś porządnego bloga ekonomicznego, gdzie wszystko zależy od kursu franka: nawet pogoda i natężenie ruchu na A4.

Drugi disclaimer jest taki, że moje szwajcarskie doświadczenia imprezowe dotyczą Romandii, czyli Szwajcarii francuskojęzycznej. Ależ oczywiście może się zdarzyć, że w Twojej wsi gdzieś w Appenzelu imprezuje się inaczej, i nawet nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu Roestigraben – mityczna granica mentalności pomiędzy różnymi częściami językowymi Szwajcarii nie jest wymyślona.

Niniejszy tekst jest o szwajcarskich imprezach – tych bardziej formalnych – ślubach, weselach, koktajlach (tzw. apéro) i kolacjach. Od razu muszę się przyznać, że mam alergię na tego typu wydarzenia i uczestniczę w nich jedynie, gdy już nie mam innego wyjścia. Dlaczego?

Zacznijmy od festiwalu słodkiego szczebiotania o niczym, czyli apéro. Apéro to nic innego tylko stojące party z kieliszkiem w ręku i maciupkimi przekąskami na filigranowych tackach. Na początku obowiązkowe mua-mua-mua w obydwa policzki, czy się kogoś zna czy nie. Nie żebym miała coś przeciwko całowaniu się z nieznajomymi, ale dzióbanie powietrza dookoła czyiś uszu szepcząc swoje imię jest wyjątkowo dla mnie teatralnie obrzydliwe. Trzeba pamiętać oczywiście o zdjęciu okularów, bo zahaczenie kogoś oprawką jest faux pas. Uciec od tego okropnego obowiązku można tylko i wyłącznie wtedy, gdy jest się chorym. Wobec czego… „ale przecież byłaś już chora poprzednim razem!”

Gdy się już obdziobało wszystkich, łapie się kieliszek i staje w jednym miejscu wyglądając jak milion dolarów. Wszystkie panie się uśmiechają z ząbkami myśląc „widzicie, jakie mam piękne nóżki w tych szpilkach?”. Gospodyni szczerzy ząbki najbardziej wyraziście myśląc „wy krowy jedne, wasze szpilki robią mi dziury w parkiecie za 100 franków klepka!”. Po godzinie jednak uśmiech zaproszonych pań mówi jednak coś bardziej w stylu „au-au-au, czy mogę już usiąść?”. Wyjątkiem od tej reguły jest Joanna L., której uśmiech mówi to już od samego początku. A tu klops, nikt ci nie zaoferuje znoszonych ciapów babci Zyty.

Przechodzimy do tematów rozmów – szwajcarskiego festiwalu neutralności! Po zaktualizowaniu wiadomości o tym, co u nas, robi się straszna bryndza. Aktualności, pogoda, nowinki techniczne. Żadnej polityki, religii, czy prania się po pyszczkach sztachetami! Prrrrych! Wobec czego po kilku zdaniach Joanna tonie w marzeniach. Te marzenia głównie dotyczą tego, że jest gdzieś indziej. Zdaję sobie sprawę, że zamiast naszego zacietrzewienia, lepsza jest szwajcarska dyplomacja w rozmowach z osobami, które się kiepsko zna, ale… Najmocniej Was wszystkich przepraszam, ja tego nienawidzę. Nienawidzę rozmów o niczym, small-talków, powierzchownego głaskania zamiast drapania do krwi, uśmiechów i chichotów. Mam wrażenie, że tracę czas, który mogłabym spożytkować na pisanie, czytanie, muzykę lub rozmowę z kimś, z kim iskrzy intelektualnie. Rozmowę, w której jest mięso!

Joanna niewiele się odzywając zwykle dużo pije i próbuje jeść, ale nie za bardzo jest co. A co jest do jedzenia i picia na takim apéro? Zwykle wino i jakieś drobniutkie koreczki, oliwki, krakersy z pastą taką czy śmaką. Wszystko przepiękne i jak dla laleczki, więc laleczki jedzą, a cała reszta w międzyczasie daje nogę na kebaba.

W rezultacie po takim apéro wracam do domu wykończona, słaniając się na niepraktycznych szpilkach i marząc o kąpieli, dark jazzie i o tym, żeby nikt do mnie nic nie mówił przez następnych kilka lat. I z głębokim poczuciem porażki, bo niestety to na takich nieformalnych imprezach w Szwajcarii zadzierzga się bardzo istotne kontakty profesjonalne, które niejednokrotnie skutkują nowymi kontraktami i stanowiskami. Dlatego nie radzę nie doceniać takich imprez! Zasuwajcie na wszystkie apéro, wręczajcie wizytówki i suszcie zębiska do nieznajomych ważniaków, a ja w tym czasie potrzymam za Was stópki w mojej wannie!

Kolejna impreza warta omówienia, czyli szwajcarski ślub i wesele. Jak dotąd uczestniczyłam w trzech imprezach tego typu, wszystkie w podobnym formacie, dlatego opiszę Wam, jak to mniej więcej wygląda na podstawie ostatniego mariażu. Ślub odbywał się w urzędzie gminy, gdzie przepiękna biała sukienka panny młodej wyglądała jak narcyz wyrosły na blokowisku. Natomiast, jeśli chodzi o ubiór gości, Szwajcaria ma zdecydowane zalety: każdy jest ubrany naprawdę skromnie. Może być mała czarna, może być sukienka koktajlowa. Ostrzegam, że bardzo łatwo przyjść „przebranym”, gdy się postrzega wesele w naszych polskich kategoriach. Dlatego paniom, które nie chcą się wyróżniać, radzę ograniczyć tiule, koronki i biżuterię do niezbędnego minimum.

Po ceremonii cywilnej bądź kościelnej odbywa się co? Oczywiście apéro! Eureka, Panie i Panowie. W zależności od pogody może się ono odbywać pod kościołem lub urzędem, albo w sali recepcyjnej restauracji, gdzie odbywa się wesele. I nie, nie jest to nasze czekanie z kieliszkiem szampana na panią i pana młodego. Apéro trwa kilka dobrych godzin. W szpilkach, z nieznanymi ludźmi i minimum jedzenia. Po godzinie próbujesz się oddać kelnerowi za tacę pełną żarcia dla lalek. Po dwóch godzinach kelnerowi próbuje się oddać Twój chłopak za to samo. Po trzech godzinach kelnerom próbuje się oddać pan młody i pani młoda. Na apéro nie ma mocnych! Koleżanka w zaawansowanej ciąży zawiesza się na ścianie oparta wygodnie o brzuch i czoło, wobec czego zaczynasz poważnie rozważać zalety stanu błogosławionego…

Po trzech godzinach rodzina zaprasza do restauracji. Wreszcie możesz usiąść na tyłku jak pambuk przykazał. Jesteś głodna jak wilk i narąbana jak ruski czołgista. W końcu wino lejące się strumieniami i paluszki krabowe… całe trzy… przynoszą skutek. Zostajesz usadzona przy stoliku z osobami, z którymi właśnie rozmawiałaś o dyrdymałach, żeby zabić głód przez ostatnie trzy godziny. Amerykanka po raz piąty opowiada tę samą historię o tym, jak się uczyła francuskich przekleństw cały czas wymawiając nieprawidłowo słowo „putain” (pl. kurwa). Szwajcarzy z dyplomatycznymi uśmiechami śmieją się trzy razy ha – ha – ha i tylko Lampka zmęczona tą całą ceremonialnością nie wytrzymuje i mówi jej, że robi błąd, bo „putain” wymawia całkiem jak „Putin”, nie żeby tu była jakaś różnica… Szwajcarom opadają szczęki i śmieje się tylko jej własny chłopak dodając, że chyba to w niej lubi najbardziej. I tu się robi fajnie, bo zaczyna opowiadać o polskich weselach, ale w taki sposób, że autorka chce dodać linię melodyczną z „Wojenko, wojenko” i innych pieśni patriotycznych. Całkiem jak partyzant, który właśnie jako jedyny wyszedł z leśnej obławy. „Józek padł pierwszy…” – i te tragiczne spojrzenie utkwione w ścianie – „jej wujka wynieśliśmy tuż przed świtem…”. A ja się tylko zastanawiam, czy uczestniczyliśmy w tej samej imprezie.

To wszystko oczywiście przy akompaniamencie potraw pojawiających się regularnie przed Twoim nosem. Potraw pięknych i maciupkich. Jak się dowiadujesz z niezwykle estetycznego menu, czekają Cię trzy przystawki, dwa dania główne, ser i dwa desery, a potem kawa i herbata. Do każdego z nich oczywiście inne wino. I nie wstaniesz od stołu dopóki tego wszystkiego nie zjesz, czyli… przed kolejne cztery godziny, aż do północy, kiedy to wjedzie tort. Tyle że jesteś taka głodna, że już na samym wstępie zjadasz cały koszyk bułeczek. Wobec tego niespodziewanego zwrotu wydarzeń, dociągasz jedynie do drugiej przystawki, a resztę tylko skubiesz jak kurka niejadka.

Jak się domyślacie, po dwóch godzinach uczty rozmowa się klei jak gej do dziewczyny. Czasem ktoś powie „c’est la vie”, westchnie… Chłopak autorki pokazuje wszystkim, co o nich myśli i całkiem otwarcie wyjmuje komórkę i pod stołem gra w jakąśtam Fifę czy co innego, ciężarna mości sobie posłanie pod stołem przykryta długim obrusem, a Joanna przybija gwoździa do kieliszka. Całą imprezę najbardziej rozkręca niespodziewane wyznanie współbiesiadnika, że ma ze sobą legalną marihuanę. Wszyscy się rzucają jak psy na michę, żeby spróbować.

Gdy o północy wjeżdża tort, Lampka jest tak wykończona, że wymusza powrót do domu, „bo ją boli głowa”. „Przecież pięć minut temu bolał Cię brzuch!” „Głowa, brzuch, co tylko chcesz. Mogą mnie boleć plecy!”

A po północy zaczynają się tańce. Jak się Szwajcarzy po takiej ilości jedzenia i wina mogą ruszać, tego nie wiem, bo szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nie dotarłam do tak zaawansowanego etapu.

Czyli wiecie, Panie i Panowie, szwajcarskie imprezy są w deszkę. Bawcie się dobrze (beze mnie)!

37 komentarzy o “Ratuj się kto może, czyli szwajcarska impreza

  • 14 czerwca, 2017 at 11:18 am
    Permalink

    kurcze, prawda.
    „życie towarzyskie” w tym kraju jest bolesne dla każdego chyba obcokrajowca.
    Jedyne co sie różni w Dojczszwajcu, to raczej się nie cmokają.

    Reply
    • 16 marca, 2018 at 2:52 pm
      Permalink

      Potwierdzam. Mogą co najwyżej się obściskiwać, a to i tak tylko z tymi bardziej zaprzyjaźnionymi. Raz, witając się w większym gronie, doprowadziłem co niektórych do spazmów i otępienia chwilowego, gdy rozpędzając się obdarzyłem wszystkich serdecznymi uściskami.

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 11:41 am
    Permalink

    Nie cmokają się? Serio? Przeprowadzam się!

    Reply
    • 16 maja, 2018 at 11:26 am
      Permalink

      cmokają tylko znajomi. Nieznajomi podają sobie tradycyją łapkę, równiez czy chcą czy nie chcą.
      Za to zupełnie inaczej jest ze strojami gości. Widać wyraźnie 2 style: kiecki koktajlowe i rozbuchane w falbankach, koronkach, świecidełkach i kolorach kiecki rodem z cygańskiego wesela. Raj dla małych księżniczek. Panowie albo garniaki w stylu włoskim czyli cud-miód-ultramaryna albo „z pieńka cięty” w kolorach… no cóż… co najmiej dziwnych 😉
      Na apero za to królują sałatki, co powoduje wysoki podjazd moich brwi, bo wyobraźmy sobie: w jednej łapie kieliszek obowiązkowego wina lub prosecco, w drugiej talerz, a łapy do trzymania widelca brak… Nie ogarniam.
      W tematach znakomicie sprawdzają się podróże, dzieci i zwierzaki. Zwykle rzucam zagajkę i spokojnie konsumując czy popijając daję się delikwentowi wygadać. Wtrącam jedynie odpowiednio nacechowane „yhm” lub inne „wirklich”. I wilk syty i owca cała.
      Szpilek nie udaje mi się przeskoczyć 🙁

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 12:35 pm
    Permalink

    Dla mnie ten tekst jest takim powrotem do starego stylu Blabliblu – sakrastycznego subiektywizmu. Lubię to! Chociaż oczywiście teksty takie bardziej obiektywne też są fajne. Nie da się nudzić na Szwajcarskim Blabliblu 🙂

    Reply
    • 14 czerwca, 2017 at 8:42 pm
      Permalink

      Dzięki, Marek!

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 2:32 pm
    Permalink

    Nietypowo jak na dziewczynę.
    Ja też wolę wannę i dark jazz niż nudne przyjęcia 😉 A chodzę, bo dziewczyna lubi. Miałem wrażenie, że to lubią wszystkie panie. Taka różnica między płciami.

    Reply
    • 14 czerwca, 2017 at 8:43 pm
      Permalink

      Lubią, bo gdzie indziej pokazywać zgrabne nogi w szpilkach?

      (No, ale jak się już je pokaże, to ktoś mógłby zaproponować papucie babuni!)

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 7:09 pm
    Permalink

    O chrystusie, mam całkiem poważną fobię, bo nie znoszę tego całego cmokania i nie cmokam, tylko na siłę zbliżam się do delikwenta jeśli już mnie dorwał, jednego razu delikwent chyba zamierzał poczekać aż cmoknę pierwsza, no i się zatrzymaliśmy na swoich gębach…Udało mi się uniknąć i pogrzebów i ślubów, ostatnio podjęłam wyzwanie, że wychodzę poza swoją strefę komfortu i idę na urodziny młodego, ale później i tak z nudów uciekłam na dłuuuugi spacer, aż zabierali mnie w drodze do domu z jakiegoś pipidówka. I szczerze mówiąc marzy mi się pójść nawet na taką wychuchaną i sztywną imprezkę, byle towarzyszyli mi sami swoi, kilka moich ekscentrycznych zwierzątek, które wiecznie w rozsypce i za daleko; byłoby absurdalnie wesoło nawet bez maruśkuany 🙂

    Reply
    • 14 czerwca, 2017 at 8:46 pm
      Permalink

      Ja cmokam. Zaciskam zęby i cmokam. Już się tak przyzwyczaiłam, że zaczynam cmokać też polskich znajomych w Polsce i wtedy jest, jak to się mówi, obciach. Bo u nas na trzy to się całują tylko stare ciotki.
      A to fakt, że nawet najsztywniejsza impreza z fajnymi ludźmi zamienia się w niezły balet 😉

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 9:27 pm
    Permalink

    Uff, jak dobrze, że w Polsce na wesele można przyjść w traperach, przy stole zaś obrazowo opowiadać wszystkim o ostatniej wizycie u proktologa. Na szczęście można się nawalić do nieprzytomności i próbować obłapiać co ładniejsze panny. Wesele bez rodzinnej awantury to jak zła wróżba…

    Reply
    • 14 czerwca, 2017 at 9:46 pm
      Permalink

      Można przyjść w traperach? Mnie by rodzinka na Antypody wysłała kurierem! 😉

      Reply
  • 14 czerwca, 2017 at 11:11 pm
    Permalink

    Ciekawy artykuł i wreszcie jakaś niebanalna blogerka. Podzielam ubolewanie nad płycizną powierzchownych kontaktów. To jest już chyba choroba cywilizacyjna w świecie, gdzie wszystko jest szybkie: od samochodów, fast foodów, szybkich randek, numerków 😉 po smsy. W takim świecie warto iść pod prąd: napisać porządny, długi list zamiast smsa, kupić winyla zamiast ściągać muzykę z internetu i czytać książki papierowe zamiast na kindlu.
    A zamiast na apero z dwudziestoma nieznajomymi wybrać się na kolację z kilkoma przyjaciółmi. I świat się stanie piękniejszy.

    Reply
    • 15 czerwca, 2017 at 12:35 pm
      Permalink

      Popieram twoje postulaty na temat winyli i ksiazek. Oprocz oczywistych zalet tych rzeczy, niezlym bonusem jest to, ze okladki plyt winylowych i ksiazki z papieru czasem tak intensywnie pachna farba drukarska, ze mozna sie nasztachac lepiej niz butaprenem. A artykul oczywiscie przedni, daje 8,5/10.

      Reply
      • 15 czerwca, 2017 at 2:24 pm
        Permalink

        Szkoda, że nie mogę sobie zmienić nicka na „człowiek z drewna” 😄
        Gdy już myśli, że go nic nie zaskoczy, czytelnicy dowalą coś takiego jak z tą farbą drukarską i się śmiejesz jak głupia…
        Muszę przemyśleć kwestię, żeby moją książkę wydrukować jakąś wyjątkowo jadowitą substancją. Jak się nie będzie podobała, to czytelnicy się przynajmniej narąbią.
        PS. Za co straciłam 1,5? Nie ma cycków nie ma 10/10, czy jak? 😉

        Reply
        • 15 czerwca, 2017 at 2:59 pm
          Permalink

          Nie moge dawac 10/10 na lewo i prawo, bo przestaniesz nad soba pracowac. Te 1,5 pkt mniej to taka zacheta do dalszych zmagan z duchem i materia oraz rozwoju osobistego :).

          PS
          A moze zmien na Czlowiek z blizna (w holdzie dla Ala Pacino)?

          Reply
          • 15 czerwca, 2017 at 5:15 pm
            Permalink

            Tylko na tyle było mnie stać…

          • 16 czerwca, 2017 at 10:40 am
            Permalink

            ( ͡° ͜ʖ ͡°)

    • 15 czerwca, 2017 at 3:02 pm
      Permalink

      Oprócz tego, że nie widzę nic złego w szybkich numerkach, dobrze gadasz 😉

      Reply
  • 15 czerwca, 2017 at 9:23 pm
    Permalink

    Miło mi w takim razie, że kogoś zainspirowałem:)

    Reply
  • 15 czerwca, 2017 at 11:43 pm
    Permalink

    Się uśmiałam 😀

    Reply
  • 16 czerwca, 2017 at 10:33 pm
    Permalink

    Ja to chyba wolałabym to od polskich wesel, na których jest dokładnie to samo (dużo alko i nuda) z tą różnicą, że jest paskudne żarcie, którego nie można tknąć (typowo polskie potrawy są dla mnie niejadalne, no może poza pierogami i rosołem, ale to akurat na ślubach rzadko bywa) i głośna muzyka, od której człowiek udaje się w pierwszej minucie na oddział onkologiczny w celu wycięcia raka uszu i przerzutów do mózgu. Albo pijesz wódkę i już po trzeciej secie muzyka przestaje przeszkadzać, albo uciekasz na etapie przystawek na ból głowy czy inną dolegliwość. 🙂

    Reply
    • 20 czerwca, 2017 at 3:52 pm
      Permalink

      No właśnie: ja tu widzę odpowiedź. To wszystko co po albo… 😉

      Reply
  • 18 czerwca, 2017 at 12:05 pm
    Permalink

    Bardzo trafny tytuł „Ratuj się kto może …”.

    Reply
  • 20 czerwca, 2017 at 4:22 pm
    Permalink

    Moi Drodzy, my jesteśmy Polakami (i Polkami :), a wejście Polaka (a bywa że i Polski) na sztywną imprezę słowami Stachury najpiękniej wyśpiewał Jacek Różański:

    https://www.youtube.com/watch?v=N8Zhu1RV-cE

    Dzisiaj bankiet u artystów, ty się tam wybierasz;
    Gości będzie dużo, nieodstępna tyraliera;
    Flirt i alkohole, może tańce będą też,
    Drzwi otwarte zamkną potem się.
    No i cześć!

    Wpadnę tam na chwilę, zanim spuchnie atmosfera;
    Wódki dwie wypiję, potem cicho się pozbieram;
    Wyjdę na ulicę, przy fontannie zmoczę łeb;
    Wyjdę na przestworza, przecudowny stworzę wiersz.
    Ty i ja – teatry to są dwa. …

    Reply
    • 20 czerwca, 2017 at 4:23 pm
      Permalink

      Ooo, uwielbiam Stachurę!

      Reply
  • 26 czerwca, 2017 at 11:16 am
    Permalink

    Super masz te posty, tylko troszkę przegadane 🙂

    Reply
    • 26 czerwca, 2017 at 11:35 am
      Permalink

      Toteż w tytule bloga jest ostrzeżenie: szwajcarskie blabliblu, a nie szwajcarskie konkrety 😉

      Reply
  • 12 lipca, 2017 at 4:26 pm
    Permalink

    Nie ma to jak polskie wesele. Na początek wjeżdża taska porcja mięsiwa, że nie idzie tego przejeść nawet wielkiemu chłopowi a tu jeszcze na dokładki i desery trzeba mieć miejsce. Potem zaczynają się gry, zabawy, tańce i nikt już w ogóle nie patrzy, żeby idealnie się prezentować.

    Reply
    • 13 lipca, 2017 at 1:02 pm
      Permalink

      A później się ogląda foty i jest….. Hańka! Gdzie ten fotoszop! tego się ludziom nie da pokazać 😉

      Reply
  • 19 sierpnia, 2017 at 3:55 pm
    Permalink

    Przepraszam,że tak póżno wpadłam na tego bloga.Artykul byl świetny, wspaniale oddający szwajcarską atmosferę.Tylko mam jedno zastrzeżenie .wdg.mnie słowo putain wymawia sie jednak inaczej niz Putin,.W pierwszym zabrzmi raczej polskie ę ,w drugim zwykłe i,chyba,że Francuzi wymawiają Putina jako Piutę, z czym sie jednak nie spotkałam.

    Reply
    • 19 sierpnia, 2017 at 4:56 pm
      Permalink

      Lepiej późno niż wcale 😉
      Masz całkowitą rację odnośnie tej wymowy. Ta Amerykanka nie całkiem jednak to załapała 😉

      Reply
  • 13 czerwca, 2018 at 3:31 am
    Permalink

    Na moj slub w Szwajcarii:
    szwajcarska czesc rodziny przyszla ubrana jak na piknik.
    Panie w stylowych klapkach i rybaczkach ….
    Mam dowod na zdjeciach.

    Sylwester Szwajcarii w gorach bez turystow, tylko miejscowi
    raz i nigdy wicej.
    Dresiki zeby bylo wygodnie jassen (narodowa gra karciana)
    skrzypki w tle
    kolacja do 12
    po 12 do domku.

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.