Dzisiejszy artykuł będzie o niczym, także wszystkich tych, którzy spodziewają się nowej antologii na temat szwajcarskich warunków glebowych albo ruchów feministycznych bądź też tektonicznych w kantonie Valais serdecznie zapraszam do archiwum lub… kiedy indziej. To też nie najlepszy artykuł na pierwszy raz. Dzisiaj będzie dla tych, którzy w jakiś tam sposób czują się ze Szwajcarskim Blabliblu związani. Wiem, że Was jest wielu, w końcu według statystyk wraca tu niemal połowa z tych 8 – 10 tysięcy miesięcznie.
Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem bardzo niesprawiedliwa wobec tych, którzy tylko i wyłącznie czytają mojego bloga, a nie biorą udziału w tym, co się dzieje na fejsbukowym fanpejdżu. A przecież nikt nie ma obowiązku posiadać ani korzystać z mediów społecznościowych, więc przeniesienie tam praktycznie całej warstwy prywatnej zabiera im wiele informacji czy możliwości.
Co najważniejsze, na blogu w moich tekstach najpewniej się nawet nie zająknęłam, że jestem w trakcie pisania książki o Szwajcarii! Olaboga – tą sprawą praktycznie żyłam przez ostatnie sześć miesięcy, a niektórzy z Was dowiedzą się dopiero teraz. Dlatego, Panie i Panowie, już niedługo w sprzedaży i wolnej dystrybucji książka ukazująca dość kompleksowo fenomen Szwajcarii „Czy wiesz, dlaczego nie wiesz, kto jest prezydentem Szwajcarii” napisana dla PAFERE – Polsko – Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego.
Pochwalę się, że przedsłowie do mojej książki napisał sam Ambasador Szwajcarii w Polsce – Andrej Motyl, a także guru historii Szwajcarii w trakcie II wojny światowej – Stephen P. Halbrook…
Być może jednak nie chwaliłam się wcześniej zbyt głośno, ponieważ sama nie byłam w stanie w to uwierzyć. Po tylu latach wreszcie coś się zaczęło rodzić z mojej pasji – lepiej w końcu nie zapeszać!
Ale to w końcu się dzieje – bardzo niedługo na rynku pojawi się moja pierwsza książka. Wraz z nią w głowie pojawiają mi się podsumowania i testamenty, jakbym gdzieś doszła. A tymczasem przecież droga nie kończy się tu i teraz, nie osiągnęłam jeszcze w zasadzie nic ważnego, idę dalej… Może te podsumowania biorą mi się w zasadzie stąd, że ostatnio w Birmie przyplątało się do mnie jakieś tropikalne świństwo i gdy zwijałam się z bólu, pierwsze w zasadzie co mi przyszło do głowy, to kto po mojej śmierci będzie kontynuował moją pracę. Inni rozdzielają dzieci, samochody i dzieła sztuki, a ja moje dobra intelektualne… W końcu to jedyne w zasadzie, co posiadam.
Nie przedłużając. Jak to się stało, że dotarłam tu gdzie jestem? Zabrzmi to piekielnie banalnie, niemal jak „Zima zaskoczyła drogowców” lub „Sorry, taki mamy klimat”, ale ja praktycznie od zawsze pisałam. Od wierszy do „Filipinki” (to jeszcze istnieje???), pamiętnika, artykułów do różnych pism do tekstów piosenek dla zaprzyjaźnionego zespołu metalowego. Gdy przyszedł czas wyboru specjalizacji na moim drugim kierunku studiów, nie wahałam się ani chwili – wybrałam tłumaczenia. Nieważne, że często teksty, które dostawałam były nudne, techniczne i sztampowe. Perspektywa tworzenia kontentu była dla mnie bardziej motywująca niż cokolwiek innego. Ta magia, że czysty dokument wordowski staje się tekstem, całością, doskonałością w swoim kunszcie, prostocie, czy wyrafinowaniu zawsze dotykała czegoś głęboko w środku.
Aż wreszcie po raz pierwszy w życiu w nieco dziwny sposób zaczęłam pisać książkę. Stało się to w zasadzie przypadkowo. To był bardzo mroczny czas w moim życiu, gdzie wiele rzeczy się zawaliło, a ja wróciłam poobijana mentalnie do mojego dziecięcego, różowego pokoiku w Lublinie. Tak się stało, że zapadłam wtedy między innymi na bardzo ciężką bezsenność. W skrócie – nie spałam w ogóle, nie mogłam zmrużyć oka nawet na moment przez wiele, wiele dni i nocy. Wiecie co jest paradoksalnie najgorsze, gdy nie można usnąć? Nuda. Trzeba być cicho, książki już wszystkie przeczytane po kilka razy, owce przeliczone, whisky wypita… Pewnej nocy usiadłam przy komputerze… i tak już zostałam przez kilka następnych dób. Problem był jednak taki, że bez spania szybko zaczęłam mieć halucynacje i jakieś dziwne sny na jawie. Nie dało się tak dalej funkcjonować, więc w końcu poszłam do lekarza i otrzymałam takie tabletki, które mogły położyć nawet wiewiórkę-kokainistkę. Położyły i mnie. Ale miały również efekty uboczne: wyprasowanie szalonej sinusoidy do linii prostej. Nie da się tworzyć, gdy twoje uczucia są po prostu jakieś. Nie sprzeda się płaska miłość, płaska śmierć, płaskie życie… Moja książka, gotowa wtedy w połowie, nigdy nie znalazła ciągu dalszego. I dobrze. Bo było to dzieło mroczniejsze od szatana. Trzeba by mu wynaleźć nowy rating, a moja propozycja by brzmiała nie +35, ale np. trzy ćwierci od śmierci – polecane dla nieuleczalnie chorych, samobójców i skazańców. Rozumiecie, co Wam chcę podprogowo przekazać? Ciężar gatunkowy tej niekończonej książki był… za duży, żeby go unieść w normalnym stanie umysłu.
Tabletki mnie uśpiły dosłownie i w przenośni. To był najmniej kreatywny czas w moim życiu, ale z drugiej strony najbardziej prostujący moje życie. Wtedy też poznałam mojego Szwajcara i wyjechałam do Szwajcarii. Resztę znacie – założyłam bloga, który miał być w założeniu jedną wielką anegdotką dla przyjaciół, a stał się czymś o wiele więcej… Szwajcarskie Blabliblu ewoluowało razem ze mną. Od humorystycznej historyjki emigranckiej, przez poradnik po całkiem poważny zbiór esejów. Jak przekonywały mnie tuzy marketingu – powinnam wreszcie zacząć być „jakaś”. Albo śmieszna, albo poważna, albo poradnikowa! W końcu mój czarny humor odstrasza poważnych panów i nie uwiarygadnia artykułów, nad którymi nieraz siedzę przez tydzień, a te z drugiej strony onieśmielają wszystkie śmieszki, którym historia i polityka wywołują ból głowy! A artykuły typu „jak to zrobić w Szwajcarii” sprawiają, że osoby, które Szwajcarię znają tylko z mojego bloga czują się jak nieproszeni goście…
Cóż, nadal się nad tym zastanawiam. Ale to w końcu blog osobisty, a nie portal informacyjny. Piszę o tym, co mnie rusza i w sposób, który wypływa ze mnie sam. Marketing zostawiam dla specjalistów. Jak mówią, dobry produkt sprzeda się sam…
Było już o książkach, o smutkach i radościach, wygadałam też Wam kilka sekretów… Nadszedł czas na magię. Do magii jednak musi być wstęp. Zwolennicy teorii, że marihuana jest wstępem do ciężkich dragów będą tu mieli szeroki uśmiech na swoich wygolonych twarzach! Otóż dość szybko pisanie artykułów przestało mi wystarczać. Wiecie, mój czarny humor wypływa w zasadzie sam spod moich palców i bardzo rzadko coś we mnie porusza. I to nie jest tak, że na co dzień jestem takim wesołkiem. Mój kolejny mały sekrecik jest taki, że im podlej się czuję, tym śmieszniejsze są moje teksty i odwrotnie.
Do oczyszczenia nie wystarczy humor. Jestem za dużym tchórzem, żeby pisać pod swoim imieniem i nazwiskiem o pewnych rzeczach, które mi grają w duszy. Dlatego pomysł napisania książki – fikcji telepał się we mnie już od bardzo dawna. Tylko wiecie jak to jest, gdy codzienność nie jest wystarczająco zła, żeby Was wystarczająco zmotywować do ruszenia tyłka. Zawsze jest to jutro, bo dziś gaszę małe codzienne pożary…
Aż wreszcie stała się magia. Najciekawsze jest to, że nikt mi w to nie uwierzy, bo to brzmi jak z kreskówki o superbohaterkach. Bo magia stała się w kwietniu 2016 w Kambodży. Nasz przewodnik zabrał mnie i mojego chłopaka do klasztoru buddyjskiego gdzieś hen hen daleko, gdzie Europejczycy nie docierają. Tam poprosiłam mnicha o błogosławieństwo i wróżbę. Za całe ćwierć dolara otrzymałam drobniutkie czerwone bransoletki i wróżbę: buddyjski symbol tworzenia. Nie wybuchła supernowa, nie zaśpiewały anioły, nie zaśmiał się diabeł, a Bóg nie rzucił kośćmi… Ale następnego dnia obudziłam się z niemal pełnym scenariuszem książki w głowie. To było jak zupełnie świeckie objawienie. A resztę wątków po prostu sobie „dospałam”.
Skutek był dziwny. Przez praktycznie całe wakacje kambodżańskie zamiast być na sto procent obecna tam i wtedy, snułam się jak żywy trup. Owszem! Spałam na dzikich plażach, bratałam z wolnymi ludźmi, jadłam grillowane robaki, ale ciekawsze historia się właśnie wydarzała w mojej głowie. Gdy tylko wróciłam, zabrałam się za pisanie ku radości mojego chłopaka.
– Ty się nie zakochałaś w kimś innym! Ty po prostu miałaś w głowie książkę!
Powiem Wam tak: 220 stron przelałam na kartki w ciągu 3 miesięcy. Czasami miałam taki „flow”, że nie wstawałam od komputera przez całą dobę. Nie wiem, jak to się stało, że na blog trafiały w ogóle jakieś teksty, że ciągle pracowałam, śmiałam się i spotykałam ze znajomymi, skoro moja głowa była zupełnie gdzie indziej. W czerwcu skończyłam pierwszą część, a w założeniu miała być to trylogia. Przyszedł wtedy czas na „crush test” – ktoś musiał tę książkę przeczytać. Otóż w założeniu nie chciałam, żeby osoby które ją przeczytają po raz pierwszy powiedziały mi „dobrze, super, tak trzymać”, a pomyślały „odpieprz się ode mnie!”. Nie chciałam też, żeby to byli moi przyjaciele, którzy będą mnie wspierać i głaskać po główce bez względu na to, czy jest faktycznie dobra czy nie. Dlatego wybrałam moich pierwszych czytelników w sposób nieco absurdalny.
I znów stała się magia! Może to jest tak, że jeśli składasz w czyjeś nieuprawnione dłonie odsłonięty kawałek duszy, to ta osoba nie jest w stanie odpowiedzieć w inny sposób. W końcu „stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach” jak powiedział poeta… Dwie osoby, które ją przeczytały jako pierwsze stały się moimi przyjaciółmi, bratnimi duszami. To brzmi, jakby to, co napisałam było jakąś psychologiczną, ciężką rozkminą. Bynajmniej. Historia opisana w książce zaczyna się od banalnego one-night-standu dwóch osób, które nigdy nie powinny się znaleźć blisko siebie. Bezimienny romans bez znaczenia okazuje się mieć wpływ nie tylko na książkową Julię, Romea i Parysa (nie zapominajmy o Parysie!), ale na cały świat ogarnięty wojną. Tak jak ruch skrzydeł motyla wywołuje trzęsienie ziemi gdzieś po drugiej stronie kuli ziemskiej (ten tego… defekt motyla)…. Nigdy przecież nie wiesz, czy założenie czerwonej bransoletki za ćwierć dolara nie zniszczy Twojego życia i nie odbuduje go na nowo. Gdy tylko na to pozwolisz.
Podsumowując ten wątek: nie wiem, czy sam akt obdarzenia kogoś zaufaniem sprawia, że ta osoba oddaje Ci je w dwójnasób, czy to sama książka posiadała pierwiastek mnie i dlatego była katalizatorem tych silnych relacji. W końcu to był mój pierwszy raz – eksperymentuję tu na żywym materiale i nie znam precedensów…
Po numerze jeden, zabrałam się szybko za numer dwa chcąc uniknąć błędów innych autorów, którzy w pierwszych książkach zapędzili się sami w kozi róg i nie byli w stanie skończyć swoich x-logii (vide: George Martin!). I poległam na niuansach, wojnie totalnej, odnawialnych źródłach energii z wulkanu i partyzantce… Mój flow wyparował, a zaczęła się orka na ugorze. W tym samym momencie straciłam pracę i rozpaczliwie nie chciałam szukać nowej, żeby mieć czas na pisanie. Znów stanęłam na zakręcie.
I wtedy znów stała się magia! Odezwał się do mnie szef fundacji PAFERE, pan Jan Wojciech Kubań, który szukał autora, który będzie w stanie przekazać w prosty sposób czytelnikom tajemnicę fenomenu Szwajcarii. Ja na to czekałam i tego akurat potrzebowałam. Akurat w tym momencie, w tym czasie, w tym miejscu. Byłam na to gotowa. W końcu o fenomenie Szwajcarii pisałam już od kilku lat na moim blogu z misją maksymalnego upraszczania trudnych tematów dla tzw. normalnych ludzi, a nie kwadratowych, smutnych mundurków. Książka, która w założeniu miała być maciupkim bookletem wraz z jej tłumaczeniem na angielski okazała się prawdziwym pożeraczem czasu i dla mojej trylogii zostało go już niewiele. Ale jest już tu! A ja nadal w to nie potrafię uwierzyć…
Czy ktoś to w ogóle doczytał do końca? W sumie szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie znaczenia, ten tekst bardziej traktuję jako taką prywatną spowiedź przed sobą samą niż coś, czym chciałabym się chwalić. Jeśli tu jeszcze jesteś i to czytasz, to znaczy, że Cię to rusza, a to znaczy, że jesteś tu nieprzypadkowo.
Czerwone bransoletki odpadły jakieś dwa tygodnie temu. Same z siebie. Czy wraz z nimi znikła magia? Możliwe, że tak… Ale poza magią jest też ciężka praca i nasze decyzje. W końcu to nie los nas buduje, ale odwrotnie. Najbardziej gorzka prawda jednak jest taka, że za górką na sinusoidzie życia idzie głęboki dół. I im większa góra, tym większa depresja. Pamiętajcie o tym, Wy, którzy dostrzegacie tylko „fucking fabulous life of Joanna” i z chęcią byście weszli w moje dziurawe glany. Mimo to, dziękuję Wam, że tu jesteście!
I na koniec – żeby dobrze spuentować – najweselsza piosenka o śmierci, jaką udało mi się znaleźć:
Magia…❤️
Kiedy będziesz dystrybuować? Wpisuję się na listę kolejkową 😊
A zgodnie z pierwszym akapitem tekst jest też dla mnie – nadal pamiętam, że aby znaleźć twój dom w Szwajcarii powinnam wypatrywać wieży Eiffla 😂😉
Tekst jest przede wszystkim dla Ciebie.
BonaLisa, jesteś chyba przecież moją pierwszą stałą komentatorką (teraz nieco co prawda zaginioną:P)
Tego się nie zapomina nigdy!
Wzruszyłam się… bez kitu 🙈
I serio – kiedy i jak mogę tą książkę zdobyć 😊
Dam info, gdy już się pojawi. To kwestia tygodnia – dwóch 🙂
Dla Ciebie bardziej niż dla kogokolwiek innego.
W końcu chyba jesteś pierwszym stałym komentującym. Takich rzeczy się nie zapomina!
Pewnie kiedyś napiszę o dystrybucji, jak już moje „Czy wiesz, dlaczego nie wiesz…” tam trafi 😀
Dziękuję Ci Joanno za ten tekst. Dziękuję Ci za tę prawdę! Jestem już zmęczona modą na tworzenie super człowieka, kreowanie na fb i w mediach świata, życia ze snów. Nie poradziłam sobie z pokusą porównywania, doprowadzało mnie to do szaleństwa. Kupowałam w te bajki, dlatego skasowałam swoje konto. A teraz ciesze się, że mogę czytać o człowieku z krwi i kości, wrażliwej duszy, która zadaje sobie pytania, która szuka i mówi: nie jest łatwo. Znam blaski i cienie funkcjonowania na sinusoidzie życia. To piękne, ciekawe życie, cholernie trudne i nie zawsze jest ciepło i przytulnie. Innym jak i mnie.
Na początku, gdy przeczytałam ten komentarz, pomyślałam sobie, że przecież to nie było o tym.
A potem mnie to tak uderzyło: ależ to dokładnie było o tym! I nawet sama zaczęłam sobie pluć w brodę, że tego w tekście bardziej nie podkreśliłam.
Nie chcę, żeby ludzie patrzyli na mnie jako na jakiś wytwór komedii romantycznej. Jak na kolejną dziewczynę z pięknym kubkiem kawy i domowymi ciasteczkami. Jak na odniesienie do swojego szarego życia. Bo to bardzo niesprawiedliwe w stosunku do ich życia i do mojego, nie takiego słodkiego jak na okładce.
W sumie ten komentarz mnie też trochę naprostował. Obiecuję sobie mniej lukrować. I siebie, i Szwajcarię.
„Bądź sobą, nie można być źle sobą” Powodzenia,czekam na książkę.
Dzięki!
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego co napisałaś. Zgadzam się z przedmówcami, że najważniejszy jest człowiek z krwi i kości, a nie landrynkowy, cukierkowy świat, który jest kreowany wszędzie, gdzie się nie obejrzymy. Każdy z nas zapewne w swoim życiu przeżywał wzloty i upadki, choć ile jest tego pierwszego, a ile tego drugiego to sami decydujemy, bo to my jesteśmy kreatorami swojego życia. Zapisuję się u Ciebie po egzemplarz książki z dedykacją dla mnie i jestem Ci wdzięczna, że jakiś czas temu zgodziłaś się na wywiad, który umieściłam się na swoim blogu. Za jakiś czas zapewne będę się mogła pochwalić, że to był wywiad ze słynną pisarką.
A tak na marginesie: dobra intelektualne są bezcenne i wiem co mówię (raczej piszę).
Dzięki! Takie komentarze bardzo motywują!
Jo, ogromny szacun za to, co tu napisałaś! I czekam na książkę!
Dzięki!
Sinusoida życia to zmora artystów – a nie waham się Ciebie tak nazwać.
Potrafisz zagrać na emocjach nie będąc sentymentalna. A jako mężczyzna jestem uczulony na tani sentymentalizm.
Nie bierz lekarstw, przekuj doliny w swój sukces. Pisz, pisanie w takim stanie ducha może być dobrym lekarstwem.
Trzymam kciuki jak pewnie wielu innych czyetlników
Dzięki! Ładnie napisane.
Piszę, nie zatrzymuję się nawet na chwilę.
Chciałabym przeczytać tę niedokończoną, mroczną książkę ^^ Na usprawiedliwienie dodam, że od dawna czuję się na „trzy ćwierci do śmierci”
Oj Ela, bardzo bym nie chciała, żebyś dzięki mojej książce z „trzech ćwierci do śmierci” znalazła się od niej tylko o ćwiartkę, a obawiam się że taki to mogłoby mieć skutek.
Dobrze wiem, że jakiekolwiek rady dla kogoś w takim stanie to jak rozmowa z pijanym w sztok, że ma iść prosto i zrobić jaskółkę… Równie abstrakcyjne.
Po prostu trzymaj się! Kiedyś w końcu przyjdzie wiosna!
Hmm 🙂 Jestem buddystą. Theravada, czyli ta szkoła buddyzmu, która jest najpopularniejsza w Kambodży, jest mi bardzo bliska, ale równocześnie zawsze się trochę podśmiewałem z tego z tych wszystkich zaczarowanych koralików i specjalnych obrzędów odganiających pecha. Jeśli jednak w Twoim przypadku to zadziałało to bardzo się cieszę 🙂
Czekam na Twoją książkę z wielką ciekawością. Byłem w Szwajcarii dotąd kilka razy i bardzo interesuje mnie jej ustrój polityczny, oraz praktyczne nastawienie Szwajcarów do życia. Chętnie dowiem się więcej.
Pozdrawiam,
Może i mambo dżambo… ALE DZIAŁA!
😀
Piękny, osobisty tekst. Wciągający, poruszający a zarazem dający do myślenia. I pomyślałem… Bo tekst jest owszem osobisty, przez co na swój sposób wyjątkowy, ale jest on też inspirujący. Bo poza tematami, które poruszasz, pokazują równie by robić coś co się kocha. By oddać się swej pasji bezgranicznie. By zainwestować całe tygodnie czy bezsenne noce. Gdy wkłada się w coś całe serce rodzą sie wyjątkowe rzeczy. I wtedy przychodzi sukces. Z nikąd. Sam…
A Ty masz wyjątkowy dar. Dar pisania. Bezcenny, niepowtarzalny. Układasz obok siebie słowa, które poruszają tłumy. Niekiedy motywują, czasami poprawiają nastrój, niekiedy skłaniają do refleksji… I to pytanie: „a w czym ja jestem najlepszy?” Znaleźć tą odpowiedź i podążać za nią, jak Ty za pisaniem jest nie raz trudno. Ale gdy się odnajdzie… wtedy dzieje się magia i cuda!
Inspiruj nadal! Bo robisz to wspaniale!
Dzięki, Seba. To fakt, że jeśli się robi to, co się kocha i podąża tylko swoją ścieżką, nie patrząc na innych, wtedy tylko można osiągnąć sukces. Idąc za kimś można tylko być drugim…
Jo, czekam także na książkę!
Czytam wszystkie Twoje teksty od blisko dwóch lat i to są bardzo radosne chwile.
Internet jest ważny w moim życiu, spędzam „tu” sporo czasu. Ale książka papierowa zawsze musi być pod ręką!
A co do naturalności i szczerości – to właśnie to mnie w Twoich tekstach zachwyciło…
Sinusoida?
Ukończyłam LO w klasie matematyczno-fizycznej i byłam pewna, że jako humanistka już nie spotkam tej pani!!!
Ha! Jest w moim życiu od lat. Chyba się polubimy 🙂
Pozdrawiam
Dzięki, Bożena, znowu krzepiące słowa, dzięki!
Fakt, że nie ma jak fizyczna, papierowa książką, którą sobie można powąchać, pomazać tu i tam, pozakładać strony… 😉
To nie żaden przypadek czy tam magia jak mówi sama autorka lub wy wszyscy w komentarzach. Nic by się nie wydarzyło, gdyby autorka nie miała talentu, wyobraźni i nie potrafiła tego zrobić.
Po prostu uwierzyła w siebie, że się da, jak dostała te czerwone bransoletki. I to wszystko.
Denerwuje mnie, jak ludzie, którzy odnieśli sukces mówią, że to był przypadek. I cała reszta wtedy siedzi na dupie czekając, aż ten przypadek się im zdarzy, zamiast próbować coś robić, ciężko pracować na siebie i nawet ryzykować.
Nic nie jest kwestią przypadku. To niebezpieczne sprzedawać swoim czytelnikom taki koncept.
Ależ wydaje mi się, że podkreśliłam to w tekście. Żadne osiągnięcie nie spada z nieba, chyba że się jest nie wiem jak charyzmatycznym i ma bardzo oryginalny pomysł, który się sprzedaje „na pniu”.
Cała reszta to żmudna praca, bezsenne noce, ryzykowanie nieraz wszystkim i i tak to może być za mało… Dlatego odrobina magii nie zaszkodzi 😉
Natomiast próbować trzeba zawsze. I nie myśleć za dużo. Zbyt bujna wyobraźnia (i kredyty) trzymają ludzi w wygodnych fotelach.
Krótko mówiąc – mocne.
Chociaż nie powiedziałbym, że depresja jest twórcza :->
Sytuacja z Twoim lubym mnie rozwaliła. Mam w domu to samo. W mojej głowie tkwi cała książka, powoli ją wydobywam na światło i praktycznie cały czas coś nasuwa mi się pod palce. Komputer musi być non stop włączony i gotowy na przypływ pomysłów w każdej chwili.
Gratuluję realizacji marzeń,
pozdrawiam serdecznie 🙂
Do dzieła Hexe, grzej komputer i pisz, pisz, pisz! Gdy się jest ma coś w głowie, w zasadzie nie ma innej opcji…
Kiedy wychodzi?Zapisuje za liste 🙂