Ostatni tekst wyszedł mi tylko właściwie o tym, dlaczego porównuję nasz rodzimy Open’er z Paléo, teraz na szczęście skupię się trochę bardziej na konkretach.
Bilety
Drodzy czytelnicy, nasz Open’er jest drogi!… I to nie tylko porównując nasz standard życia ze standardem szwajcarskim, ale tylko wyłącznie biorąc pod uwagę bezwzględny przelicznik walut. Jeden dzień Paléo to 69 chf, jeden dzień Open’era – 189 złotych, czyli około 55 chf. Ok, mówicie, że to prawie o 15 franków taniej, ale trzeba uwzględnić też, co za tą cenę otrzymujemy. W przypadku polskiego festiwalu cena nie uwzględnia pola namiotowego, do którego dopłata wynosi aż 120 złotych. W przypadku festiwalu szwajcarskiego, bilet na zaledwie jeden dzień zawiera wolny wstęp na camping na dwa tygodnie.
Line-up
Line-up, czyli co mamy za tą cenę. W przypadku Paléo jest to 7 scen: 1 wielka, 3 średnie i 3 alternatywne. Na wielkiej zwykle grają „wielkie” gwiazdy popowe, taki mainstream, czasem ambitny, czasem mniej. W tym roku to był Arctic Monkeys, Smashing Pumpkings, Carlos Santana, Nick Cave i Blur. Natomiast na mniejszych alternatywa, czyli na przykład Asaf Avidan, Alt-J, Bloody Beetroots, Mass Hysteria, Sigur Ross, Buraka Som Sistema, czy Le Femme. Czyli może nie padam z radości, ale ciekawie. A zobaczmy, jak tam Open’er. 3 sceny (hmmm 3+2). Queens of the Stone Age, Skunk Anansie, Arctic Monkey, Nick Cave, Blur, Editors, Alt-J (tak, tak, powtarza się), Crystal Castles i Kings of Lion. Czyli co najmniej połowa jest warta obejrzenia. Na line-up zupełnie nie ma co narzekać, ale dlaczego 3 sceny za niemal tą samą cenę? Nie wierzę przecież, że taki Blur życzy sobie więcej pieniędzy za przyjazd akurat do Polski a nie do Szwajcarii.
Organizacja
My, pełni fantazji Polacy, jesteśmy pod tym względem sztywniejsi niż dowolne członki Pudzianowskiego. Tak bardzo chcemy się sprawdzić, że zupełnie zapomnieliśmy o luzie i dobrej zabawie, który przede wszystkim powinien towarzyszyć takim imprezom. Po co na przykład obrączkować wszystkich jak gołąbki, skoro i tak większość osób wchodzi raz i wychodzi dopiero po zakończeniu wszystkich koncertów. Zwykle pierwszego i drugiego dnia są kolejki jak stąd do Honolulu i bywało, że ktoś kupił bilet na dany koncert i nie zobaczył nawet rogu telebimu i nawet ostatniej piosenki, bo stał po kilka godzin w niemożliwej kolejce. O wiele szybciej i sprawniej jest po prostu ustawić na bramkach miłą panią lub pana z czytnikiem kodu i jak w supermarkecie – pik, następny, pik, następny, pik, następny… Jak ktoś chce wyjść, a później wejść, zawsze można ustawić kolejkę odwrotną i wtedy właśnie oznakować te 1% biedaków, którzy zapomnieli kremu do ust z namiotu.
Uwierzcie, jednego dnia na Paléo przewija się 230 tysięcy osób, a na Openerze zaledwie połowa tego. I w Szwajcarii nigdy nie widziałam kolejek. Nigdy. A sprawdza się tylko i wyłącznie grube plecaki, wory i inne olbrzymy. Nikt nigdy nie zajrzał do mojej torebki, ani nie grzebał w papierosach w poszukiwaniu skrętów, co się dzieje zwyczajowo na Open’erze.
Następnie: każdy festiwal ma swoje piwo festiwalowe. Prawda. I sprzedaje tylko i wyłącznie jeden i jedyny słuszny napój bogów wszędzie, gdzie tylko możliwe. Ale tylko na jednym festiwalu zaczynającym się na O musiałam wylać całą puszkę świeżutkiego piwka niezbyt legalnego. I to nie wchodząc na festiwal, ale siedząc przed swoim własnym namiotem, nie wadząc nikomu, a już na pewno nie producentowi tych sików z Holandii. Nie wspominam o kolejkach po piwo, których na dwa razy większym festiwalu nie ma, mimo że nie płaci się jakąś absurdalną kartą kredytową ani bonami tylko zwyczajnymi pieniędzmi. Po prostu trzeba najzwyczajniej w świecie ustawić o wiele więcej stanowisk i wydelegować: Zygmuś nalewa, Cyzia bierze kasę, a Romuś pyta co komu. I: następny: Zygmuś nalewa, Cyzia bierze kasę, a Romuś pyta co komu. I następny…
O campingu na Paléo chyba nie powinnam wspominać, ale nie mogę się powstrzymać. Namioty stoją, gdzie popadnie, wszędzie jest wysypana słoma, żeby w razie deszczu nie chlapać się w kałużach a w razie słońca się nie kurzyło. Nad całą wioską festiwalową tak czy siak unosi się jeden wielki hajowy dym. Chodzą mili panowie krzycząc cały czas: „Ananasy sprzedaję, ananasy, świeże i soczyste!” i sprzedając… no na pewno nie ananasy, ale też rośliny. Ludzie sobie przywożą kanapy, fotele, sprzęty gospodarstwa domowego, które uroczo sobie stoją tu i tam. A na Open’erze: namioty co kurde 30 centymetrów z linijką ustawiane przez zachrypniętych od wrzasku niedoszłych wojskowych. Oczywiście wielogodzinna kolejka do rozłożenia namiotów, bo przecież wszyscy wiedzą, że jak się coś za bardzo reguluje, to się stoi w korku… Luzu trochę, Polacy! Bo, kurczak pieczony, to nie wojsko ani przedszkole!
Ludzie
Open’er to trochę taki wyrośnięty Woodstock, czyli 99% to ludzie w wieku, gdzie jeszcze i już uchodzi bycie hipsterem. Pamiętam, że jak trzy lata temu zobaczyliśmy jakiegoś pana lekko oprószonego siwizną, to prawie mu biliśmy brawo. Jak się ma do tego Paléo? Od dzieci w wózku w stanie warzyw z opcją wydalania do dziadków o laskach zasuwających w uroczym kostiumie górskim z wysokimi skarpetkami. Tata Steva – pan w wieku słusznym, nie opuścił jeszcze żadnego festiwalu od jego początku w latach 60. I podczas gdy my mieliśmy wykupione tylko 3 dni, on był na wszystkich 5…
Atmosfera
No właśnie, i dlatego warto się wybrać na Open’er… Ze względu na cenę biletów, festiwal jest pełny osób naprawdę zmotywowanych, żeby zobaczyć ten czy inny zespół. W dodatku polska publiczność jest naprawdę spragniona koncertów i zwykle bardzo żywiołowa. Chyba tylko w Polsce widziałam taki fantastyczny kontakt zespołu z widownią, na przykład White Stripes, kiedy to Jack White jak zwykle opowiadał, że się nazywa Jacek i pochodzi z Polski, albo The Hives, kiedy to wokalista plótł niesamowite farmazony o tym, jak to przygalopował właśnie ze Szwecji białym ogierem. Szwajcarzy są zblazowani (oczywiście są wyjątki). Dla nich Paléo to przede wszystkim wydarzenie towarzyskie, i bywa, że pytają usiadłszy na trawce z piwkiem: „no to kto dziś gra?”.
Czyli jak zwykle wszystko świetnie zorganizowane 🙂 I tam mógłbym pojechać na festiwal bo nic nie podnosi mi ciśnienia tak jak polski tępy ochroniarz na koncercie (a tu zero ryzyka bo Szwajcaria ma zamknięty rynek pracy :P), kolejki i ścisk .
Ale popatrz: uwzględniając nasz charakter narodowy, można by przypuszczać, że będzie całkowicie inaczej. Że to my będziemy tak hulaj dusza piekła nie ma, a w Szwajcarii wszystko będzie verboten, interdit i proibido. A tu taka niespodzianka…
To nie kwestia verboten tylko 50 lat socjalizmu, który skutecznie zdewastował kulturę i jeszcze długo się to nie zmieni w PL.
Świetny blog ^^
Zapraszam do mnie: http://maltla.blogspot.com/
Ciekawe zdjęcia i wiele więcej :>