Dziś minął pierwszy dzień mojego intensywnego kursu francuskiego na uniwersytecie w Lozannie. Jak zwykle mnóstwo ludzi, których nie znałam i te same natrętne myśli w mojej głowie. Wiem, że nie powinno się oceniać ludzi na podstawie rasy, wyglądu, czy ubioru. Przerobiłam lekcję politycznej poprawności, mam trochę znajomych trochę bardziej i mniej opalonych, z większymi lub mniejszymi oczami, posiadających pewne męskie elementy w całości i nie w całości i nie zwykłam traktować nikogo inaczej bez względu na te różnice. Oczywiście też bez przeginki.
Z moją kumpelą, która od kilku lat jest z ciemnoskórym, potrafiłyśmy kiedyś się zaśmiewać do łez, że „każdy musi mieć swojego Czarnucha”, a jej chłopak z szerokim uśmiechem pozował do zdjęć w słomkowym kapeluszu i z łopatą jako nasz niewolnik. Natomiast pierwsze słowa do mojej koleżanki Japonki to zwykle „cześć, gdzie jest Twój aparat?” ku jej uciesze. Ja się zawsze oferuję, jak jesteśmy zmęczeni na mieście, że ukradnę jakiś samochód. Niestety nikt nie kuma czaczy, bo tu Polacy nie kradną… Czyli ogólnie ze stereotypów można i warto się śmiać tak uważam, chociażby po to, żeby je oswoić.
Natomiast pierwszy dzień kursu – około 300 kursantów stłoczonych w jednej sali. Nikogo nie znasz, więc chcąc nie chcąc budujesz sobie w głowie jakiś obraz na podstawie pewnej kliszy na temat narodowości, rasy, czy wyglądu. Osoby, które z wyglądu cię wkurzają, po bliższym poznaniu mogą się okazać świetnymi kompanami do tańca i różańca.
A kto mnie wkurza najbardziej „od pierwszego wejrzenia”? To przecież jasne! Amerykanie! Głośni, krzyczący po angielsku, zachowujący się zawsze jak u siebie w Teksasie, zawsze chodzący stadami i zawłaszczający każdą przestrzeń w okolicy kilku metrów od siebie. Nawet, jeśli ich francuski jest na całkiem niezłym poziomie, to do codziennej komunikacji używają amerykańskiej odmiany angielskiego (i dobrze, bo jeszcze nie spotkałam Amerykanina z niezłym akcentem). Mówią tak niesamowicie głośno i teatralnie, że wszyscy dokładnie wiedzą co jedli na śniadanie i z kim byli na randce i oł maj gad, ju noł, tys kevin, lol, omg, rotfl… Pewnie ten stereotyp nie ma zbyt wiele podstaw, tak jak wszystkie, ale nigdy nie miałam okazji się o tym przekonać.
Dokładnie rok temu brałam udział w tym samym kursie. Wylądowałam w grupie, w której większość stanowili uchodźcy i imigranci z bardzo egzotycznych krajów: między innymi Sri Lanki, Iranu, Sudanu, Turcji i Nepalu. Nie wiem tak naprawdę, jak to się stało, że się tam znalazłam, ale cóż zrobić. I nie żałowałam, bo nikt nie mówił po angielsku, więc po raz pierwszy zostałam zmuszona do dogadywania się po francusku z różnymi skutkami. Mieliśmy bardzo dobrą nauczycielkę, która wiele lekcji poświęciła na omawianie i burzenie różnic między nami, między innymi różnic w gestykulacji. I tak na przykład: jak sprawdzić skąd wieje wiatr? Nie wiem, czy istnieje jakaś polska metoda, ale tu się zgodziłam z koleżanką Niemką, która pośliniła palec wskazujący prawej ręki i wystawiła do góry. Przyszło do kolegi z Sudanu, który pokazuje, że kładzie rękę na sercu. Wszyscy pomyśleli, że oni tak tam w samym centrum Afryki po prostu to czują w głębi siebie. Ale nic z tego – nasz kolega poszperał w wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął ajfona i wstukał aplikację z prognozą pogody i nam pokazał – „O, tak my w Sudanie sprawdzamy kierunek wiatru!”.
Następne nieporozumienie nastąpiło, kiedy przyniosłam ciastka w dniu moich urodzin, wszyscy śpiewali mi Sto Lat, każdy w swoim języku, a następnie profesorka i kilka osób z Europy zaczęło mi składać życzenia i obcałowywać. Nagle zaczęło być strasznie niezręcznie, bo następni w kolejce byli mężczyźni z krajów muzułmańskich, gdzie coś takiego bardzo delikatnie mówiąc nie uchodzi. Widziałam ten speszony wzrok i chęć ucieczki. Było mi naprawdę niesamowicie głupio, ale jeszcze głupiej by było chyba jakbyśmy podali sobie rękę, czy nie wiem, ukłonili się sobie. Cmoknęłam ich po trzy razy jak każdego, na szczęście nikt mi nie wbił noża w brzuch przy okazji i nie wyzwał od pań obyczajowo nie ten teges.
Z tym, że jeden z nich, z Iranu okazał się równiachą, z którym niejedno się wypiło.
-U nas każdy pije.
-Ale chyba przecież za to grozi kara więzienia!
-Po pierwsze to nie pijemy przecież na ulicy, a po drugie, jak kogoś się wyda, to ta osoba pociąga za sobą wszystkich dookoła, a tego nikt nie chce, a po trzecie – każdy pije.
Jednego dnia każdy dostał zadanie, żeby opowiedzieć o najgorszej podróży swojego życia. I tu przedstawiciele naszej cywilizacji okazali się płosi i niepoważni. Niemka wspominała zatrucie na wakacjach w Barcelonie, Australijczyk opowiadał jak spędził na lotnisku 48 godzin, ja przypominałam sobie pewien sztormowy rejs na Islandię, gdzie wszystko działało „na przejściówkę”, kuchenka wybuchała co 5 minut i suche majtki skończyły się już trzeciego dnia. Co prawda to nie był najgorszy wyjazd, a najlepszy, ale liczba katastrof robi wrażenie. A potem Kurdyjka z Turcji opowiadała, jak po zabiciu jej rodziny przez władze uciekała z kraju w bagażniku … Nepalka opowiadała, jak podróżowała trzy dni na uniwersytet w Katmandu, śpiąc tylko na stojąco, bo nie było miejsca… Sudańczyk opowiadał, jak jego brat spadł z pociągu, gdy podróżowali nocą na dachu i niechcący zasnął… Taaaak.
Pewnych różnic kulturowych nie da się zatrzeć, ani o nich zapomnieć, a jeśli się mierzy ludzi wyłącznie swoją miarą, można się nieźle na tym przejechać. Ja osobiście mam tendencję do traktowania wszystkich ludzi innych kultur, z którymi jestem bliżej przez własną europocentryczną perspektywę. Głupi przykład. Pewnego wieczoru zadzwoniłam do dobrej koleżanki Japonki i zaproponowałam jej tego dnia wspólne oglądanie filmu, „bo Steve organizuje pokera i nie chcę zostać z tym wszystkim sama”. Droga Yoshiko odpowiedziała nieco błędnym tonem, że dobrze, będzie o 21. Godzinę przedtem zadzwoniłam, żeby dodać, żeby kupiła jakieś chipsy. I dowiedziałam się, że właśnie czeka na pociąg z Genewy, bo samochód jest w warsztacie i tylko ją czeka pięć przesiadek, żeby się do mnie dostać, ale nie ma sprawy, kupi te chipsy… O zgrozo! Ja zupełnie zapomniałam, że w kulturze dalekiego wschodu nietaktem jest odmawiać, szczególnie, jeśli druga strona zaznacza, że potrzebuje pomocy. Dostałam nauczkę, wyciągnęłam z niej stosowne wnioski i teraz staram się usilnie nigdy nie zadawać Yoshiko zero – jedynkowych pytań, ani nie stawiać jej w inny sposób pod ścianą. Tylko nadając temu swój własny sznyt brzmi to mniej więcej w ten sposób: „Moja droga, powiedz mi, tylko bez azjatyckiego mambo-dżambo mi tu…”, na co zwykle pada odpowiedź: „Ja cię pasjami uwielbiam, wiesz? Ja cię kiedyś nagram i będę pokazywała moim studentom w Japonii!”…
5 lat poślizgu, ale lepiej późno, niż później. Czytam bloga od początku, chronologicznie.
A propos powyższego tekstu i różnic kulturowych. Pewnego razu na moim kursie niemieckiego, w małym miasteczku pod Zurichem mieliśmy porozmawiać z osobą siedzącą obok, co powiedzielibyśmy politykom w naszych krajach, aby zrobili dla ludzi. No więc ja dukałam mojej czarnoskórej sąsiadce z jakiegoś kraju afrykańskiego, jakieś farmazony w stylu, żeby było więcej przedszkoli, żeby kobiety mogły wrócić do pracy itp. A ona mi na to, że w jej kraju prezydent każe wojsku strzelać do ludzi…
Chyba nie chcę wiedzieć, jaka była wtedy moja mina…