Dzisiaj nawiedzą nas zakupowe historie inspirowane moim odkryciem roku – rolnikiem Albertem. Już dawno temu rozpoczęłam poszukiwania jakiegoś sympatycznego rolnika z okolicy w celu zakupu jego płodów… rolnych oczywiście. Bo po co w zasadzie ja mam płacić wielkim sieciom handlowym za pomidory, które prawdopodobnie zwiedziły więcej świata niż ja lub jabłka standardowej wielkości i koloru aż śliskie od pestycydów i innego syfu. Wolę zapłacić rolnikowi do łapki i przynajmniej znać mamę i tatę mojej sałaty i wszystkie jej zielone, liściaste siostry.
Dlatego odkrycie Albercika z jego czerwonym traktorem i kaszkiecikiem było moim odkryciem roku! I tak to właśnie niosłam do domu skrzynkę pełną apetycznych, wcale niegłupich buraków, gdy przyuważył mnie mój wszechobecny sąsiad Szwajcar. Jak prawdziwy pies stróż przyszedł się przywitać, niemal wsadził głowę w te moje buraki, zajaśniał uśmiechem i rzekł:
– Noooo, to już widzę, że nie trzeba Ci nawet obywatelstwa. Jesteś Szwajcarką pełną gębą!
Nie wiem, czy znaczyło to, że jestem burakiem, czy jak, ale na wszelki wypadek postanowiłam się nie oburzać, tylko wziąć jego słowa za dobrą monetę.
Wieczorem przy okazji spotkania towarzyskiego z francusko-szwajcarską parą podzieliłam się moimi wątpliwościami, czy zostałam właśnie wyzwana od buraków, czy odwrotnie – od Szwajcarów. (Czy to na jedno wychodzi?) Koleżanka Szwajcarka na to:
– O, kupujecie jedzenie prosto od rolnika? Jakby co, mogę Wam polecić bardzo fajną, ekologiczną farmę!
Kolega Francuz:
– Jesteś moja droga już na etapie poważnego zeszwajcarszczenia!
I tak oto, dowiedziałam się o pewnych krokach milowych w życiu emigrantów według teorii Maurice’a (a i również najprawdopodobniej mojego sąsiada). Plan mojego artykułu będzie taki: na początku przedstawię Wam teorię stopniowania zeszwajcarszczenia na podstawie tego, gdzie robicie zakupy i co kupujecie, a potem tą teorię obalę. Tak się akurat złożyło, że chwilę po napisaniu tego artykułu zdarzyło się coś, co zaburzyło całkowicie przedstawiony punkt widzenia. I teraz już wiem, że nic nie wiem…
1. Etap Jezu-jak-tu-drogo
Przyjeżdżasz pełen entuzjazmu i niewiary w te wszystkie straszne opowieści, że w Szwajcarii jest tak strasznie drogo. Po przyjeździe wpadasz do najbliższego marketu i robisz oczy wielkie jak jaja byka na widok ceny na 330 g malin (6 chf) i zaczynasz przeliczać… Przeliczanie to duży błąd, ale jeszcze o tym nie wiesz.
Po tygodniu zdajesz sobie sprawę, że wydałeś właśnie Twoje dwuletnie polskie zarobki na kaucję za mieszkanie i na jedzenie nie zostało Ci nic. Dowiadujesz się, ile mięsa możesz przywieźć z Polski, po czym cichaczem przejeżdżasz granicę górską z 30 kg wałówy pod siedzeniami. Kombinujesz z doprawianiem mokrej karmy dla psów i przekonujesz wszystkich, że nie smakuje wcale tak źle. Znasz wszystkie marki słoików z czerwonym sosem w środku i po 2 tygodniach degustacji różnych produktów stwierdzasz, że wszystkie kosztują identycznie tak samo.
Twoim ulubionym sklepem jest Denner i promocje w Aldim i Lidlu. Ale to dopiero po przyjściu pierwszej wypłaty, bo przez pierwszy miesiąc starasz się jeść trawę, powietrze i polskie konserwy.
Uwaga, uwaga! Niektórzy na tym etapie pozostają. Życie w Szwajcarii jest bardzo drogie i jeśli ktoś na przykład pracuje dla polskich pośredników i ma płacone w złotówkach, a mieszka i utrzymuje się w Szwajcarii, to praktycznie nie ma szans na normalne życie bez przeliczania każdego franka.
Na tym etapie pozostają też Ci wszyscy, którzy konsekwentnie ciułają grosz do grosza, gdyż mają swój cel, który wymaga odpowiednich środków. Mieszkanie, huczne wesele, własny biznes – szacun, ludzie!
Trzecia grupa osób, która zostaje na etapie Dennera to wszyscy Ci, którzy Szwajcarię traktują tylko i wyłącznie jako miejsce pracy. Ich życie tak naprawdę toczy się w Polsce, tam została ich rodzina i przyjaciele, tam buduje się dom, wydaje pieniądze i robi grilla w ogrodzie. I to jest grupa osób najmniej zintegrowana ze Szwajcarami i Szwajcarią.
2. Etap Coop czy Migros – oto jest pytanie…
Następny etap to etap, w którym tkwi gruba większość Szwajcarów. Jeśli robisz najczęściej zakupy w jednym z tych największych sieci handlowych, zbierasz punkty, karty, bony, manie itd. dla swojej dzieciarni bądź dzieciarni znajomych i w dodatku masz silne przekonanie, która z tych sieci jest lepsza – Coop czy Migros, to znaczy, że jesteś na 2 etapie zeszwajcarszczenia. Mogę tutaj intensywnie cytować moich znajomych: „W Coopie są lepsze warzywa i owoce!” „Żartujesz chyba! W Migrosie mają większy wybór!” „Cooo? A te karty do zbierania w Coopie? Są przynajmniej edukacyjne, a w Migrosie tylko głupie plastikowe zabaweczki, które się nudzą po dwóch dniach!”…
3. Etap BIO!!!
Nieważne, gdzie robisz zakupy, zawsze zerkasz na etykiety. Mięso ze stoiska z mięsem, a nie w plastikowych tackach, warzywa tylko ze stoiska bio, łosoś tylko dziki, kurczak tylko z wolnego wybiegu. Oczywiście, nie wszyscy, którzy są na tym etapie zawsze kupują produkty bio – powiedzmy sobie szczerze, te produkty są przeciętnie 30% droższe niż te standardowe. Ważniejsza jest tutaj intencja – czytanie etykiet, mielenie samemu mięsa zamiast kupowanie gotowców w kolorze różowo-białego sweterka, świadoma konsumpcja…
Jeśli jesteś na tym etapie, wiedz, że jesteś taki, jaki każdy Szwajcar chciałby być (jeśli nie jest). Tak właśnie postrzegają się Szwajcarzy jako społeczeństwo: naturalni, ekologiczni, w zgodzie z naturą, dbający o jakość, przyjaźni dla zwierząt i środowiska naturalnego, zdrowi, po prostu BIO pełną gębą (aż ich chrupać)!
Dlatego też Coop i Migros, chcąc się przypodobać Szwajcarom w swoich reklamach wiecznie podkreślają, jacy to oni są bio i że ich produkty pochodzą od lokalnych rolników.
Proszę, na początku czterojęzyczna piosenka reklamowa Bio Coopa (znajdziecie rapujące kury?):
I piosenka Bio Migrosa ze świstakiem w roli głównej:
4. Etap lokalnych rolników
Jeśli jesteś na tym etapie, to znaczy, że jesteś gorszy (lepszy?) nawet od Szwajcarów! Ten etap następuje po stwierdzeniu, że etap „bio” ma zasadnicze wady! A jakie wady? Takie, że bardzo duży procent ceny Twoich wyczesanych pomidorów bio to marża gigantów branży. Po jakimś czasie buntujesz się, gdy dowiadujesz się, ile z tego wszystkiego otrzymuje rolnik, któremu cenę dyktują hurtownicy. Nie po to płacisz za te pomidory jak za zboże, żeby jakiś prezesior w Stanach sobie fundował następnego mesia! I zaczynasz poszukiwać innych rozwiązań. Na sobotnim targu kupujesz jaja od kurczakowego pana, mięso u zaprzyjaźnionego rzeźnika, warzywa na farmie u Alberta. Wszystko to zabiera dość dużo czasu i energii, ale dzięki temu czujesz, że jesteś choć trochę w opozycji przeciwko dyktatowi gigantów.
A teraz obalę w kilku zdaniach moją teorię zeszwajcarszczenia. Tuż po napisaniu tego artykułu udałam się na lanczyk z moim znajomym 70-letnim typowym Szwajcarem. Wcześniej, jeśli się gdzieś z nim spotykałam na jedzonko, szliśmy do restauracji, a tym razem miałam wpaść do niego. Niepewna talentów kulinarnych szwajcarskiego dżentelmena postanowiłam, że przyniosę moje domowe ratatouille z ekologicznych, świeżutkich warzyw z farmy Alberta. W czasie jedzenia rozmowa zeszła właśnie na tematy zakupowo-jedzeniowe. I tak, od 70-letniego Szwajcara z willą z basenem, który jeździ butelkowo-zielonym Jaguarem dowiedziałam się, że gotowe dania z Aldiego mają świetny stosunek jakości do ceny…. Trzask! Tak się właśnie rozbiła moja teoria na temat stosunku Szwajcarów do zdrowej, ekologicznej żywności kupowanej jak najbardziej lokalnie…
Pięknie napisane, jak zwykle. Te różne stopnie adaptacji, o których piszesz, sprawdziłyby się też w innych krajach, myślę że w Niemczech i na pewno i w krajach północnych. „U mnie” w Hiszpanii jedzenie jest duuużo tańsze, dopiero zaczyna się boom na EKO, od rolników można kupować „przy drodze”, gdzie czasem mają rozłożone swoje stragany lub przez stowarzyszenia konsumentów, ale ta druga opcja jest zdecydowanie droższa. Wydaje mi się, że to wszystko dopiero raczkuje, zwłaszcza, że społeczeństwo znacznie zubożało w ostatnich czasach i NAWET Hiszpanie kupują w Lidlu. Dawniej to było miejsce głównie dla imigrantów.
A nie lepiej mieszkać w Niemczech i pracować w Szwajcarii? Ceny w Niemczech określiłabym na poziomie 20% drożej niż w Polsce. A w Szwajcarii są wyższe zarobki niż w Polsce i nawet niż w Niemczech. Zapraszam http://www.zyciewniemczech.info
wsadzę trochę kij w mrowisko:) Bio według unii Eu może być to mięso bez ogłuszania( bio hahahah), czyli znany nam ubój rytualny…. Straszne. Dalej, skąd wiadomo, że rolnik Albert ma bio i nie pryskane?
Hmmmm… nie wiem na pewno, ufam mu, mam wrażenie, że Szwajcarzy mają szczerość w ustawieniach fabrycznych. A i te jego warzywa wyglądają jakoś tak mniej na sterydach.
To ja jestem ciagle na poczatku:) A teraz do tego mam problemy z celnikami, ktorzy postanowili rzucic sie na moje darmowe prezentowe paczki z chinskich sklepow (ba, zeby oni kazali mi zaplacic tylko clo, ok… ale 29frankow administracji + clo to duzo wiecej niz wartosc moich darmowych paczek z chinskich sklepow). Etap fascynacji Szwajcaria minal w momencie rejestrowania samochodu. Teraz, po wiadomosci od celnikow, mam etap nienawisci:) Jesli zaraz mnie wsadza do wiezienia, bo wmawiam im, ze to prezent, a oni w to nie wierza, niech wszyscy wiedza, ze naprawde nieslusznie:). Jest ta slynna siunsoida emigranta. Fascynacja i dol byly za mna, bylam na etapie umierkowanego zadowolenia, ale cofnelam sie i jestem w dole:)
No, niestety… Ja zrobiłam solidne zakupy w Polsce za 570 zł i je sobie wysłałam do Szwajcarii (paczka za 84 zł). Za cło przyszło mi zapłacić 68 chf… Przesyłka plus cło kosztowały więcej niż połowa wartości produktów… Ech:( Już teraz nie kupuję nic z zagranicy, bo szwajcarscy celnicy strasznie czeszą:(
A nie da się tak po naszemu: paczuszka na francuską pocztę (poste restante) jedziemy po paczuszke, otwieramy, przebieramy się w aucie i wracamy pogwizdując w nowych ciuchach?:)
No właśnie chyba następnym razem tak będzie!
Ja kupuję online w Polsce, jako miejsce wysyłki podaję adres mamy i mama przesyła później do mnie. Prywatnych przesyłek chyba nie opatrują cłem??
Prywatne niestety też opatrują cłem, no chyba że to tylko ja byłam tak pechowa…
Masz przeciez zawsze mozliwosc skorzystania z niejednego punktu tuz przy granicy jak np.:
https://www.deutsche-lieferadresse.com/
gdzie mozesz zamowic sobie, pojechac, odebrac i legalnie wwiezsc do Szwajcarii
hmmm.. słyszałam już kiedyś o takiej opcji i następnym razem, jak trzeba będzie, to skorzystam z tej opcji!
A tak z ciekawości: miałaś na paczce napisaną wartość produktów, czy wzięli opłatę z sufitu?
Jesteś pewna, że sąsiad nie jest Szkotem mieszkającym w Szwajcarii? 😉
Świetnie napisane, masz lekkie pióro!
😀 Dzięki!
Coś w tych etapach jest. Oczywiście trudno mi się do tego odnieść, bo mieszkam i pracuje w Polsce. Za granicą jestem tylko na wakacjach, więc wygląda to znacznie inaczej, bo przede wszystkim zwiedzam i upajam się atmosferą miast do których mam okazję dotrzeć. Natomiast jeśli chodzi o zakupy, to mam w Polsce doświadczenia następujące. W miejscu, gdzie mieszkam na stałe jest kilka supermarketów i dalej rosną jak grzyby po deszczu. Produkty różne i miernej jakości, ale też i nienajgorsze za przyzwoite kwoty. Był czas , że robiłam zakupy w takich miejscach, bo niedrogo, szybko, sprawnie, itd. Jak się jest zapracowaną kobietą, to wychodziłam z założenia, że na zakupy spożywcze trzeba poświęcać jak najmniej czasu. Ale mam szczęście, bo obok mojego miejsca zamieszkania funkcjonuje sklepik osiedlowy. jest duży wybór produktów, świeżych (szczególnie pyszne polskie kiełbasy, pachnące, aż się uśmiechają jak się na nie patrzy). Wadą jest oczywiście to, ze ceny znacznie wyższe niż w innych sklepach. Cóż, za jakość trzeba płacić. Zaglądam do tego sklepiku i kupuję przepyszne kiełbasy, świeże mięso, jajka i sery. Trudno, czasami warto przepłacić. Ale jest jedna fantastyczna rzecz. Właścicielka sklepu doskonale zna wszystkich swoich klientów. Zawsze pyta, jak zdrowie i co słychać. Nawet ostatnio zdarzyła się sytuacja, że wstąpiłam do Niej prosząc o chleb, a Ona na to: „proszę nie kupować, bo właśnie Pani mąż był 15 minut temu i kupił już dla Was pieczywo”. Coś takiego nie zdarzy się w innym miejscu. To też jest punkt pomocy sąsiedzkiej. Jak ktoś ma problem to idzie do „Pani sklepikarki”, a Ona pomaga rozwiązać problem. Podam przykład, potrzebowałam pilnie dla mojego Syna korepetytora z łaciny. Myślałam sobie, mój Boże, gdzie kogoś takiego znajdę i jeszcze, żeby przyjeżdżał do domu? Poszłam więc do sklepu i podzieliłam się swoimi problemem. „Pani sklepikarka” od razy rzekła, że nie mam się co martwić, bo Państwo X na sąsiedniej ulicy mają córkę, która studiuje filologię klasyczną i na pewno pomogą. Dała mi adres, poszłam i dla syna korepetycje załatwiłam. Czyż nie jest to fantastyczne?
Jest fantastyczne i za tym tęsknię, jak jestem w Polsce! Tak właśnie było za moich młodzieńczych czasów w Lublinie na ponoć najgorszym możliwym osiedlu, na którym mieszkaliśmy. Teraz rodzice już tam nie mieszkają, przeprowadzili się do małego miasteczka we wschodniej Polsce, gdzie mam wrażenie, że wszyscy sprzedawcy na mnie warczą…:/
Bardzo ładnie napisane, prawda wszystko…
Moze jest jeszcze etap przełączania się z coopa (bardziej dla obcokrajowcow) na Migros.
I zamiast etapu „bio” zaobserwowalem (tez u siebie) etap „niewazne ile kosztuje, ważne, że wysokiej jakości”. Jajka staram sie przynosić od miejscowego bauera, sok jabłkowy na jesieni też. Wiemy na które święto sera pojechać, żeby nabyć ser z ulubionego Alp’u (bacówki). Dojrzały z jednej, łagodny z innej.
Ale każdy powinien wybrać to co dla niego najlepsze 😉 😉 😉 i nasza rodzina jest rozpieta gdzieś na całym spektrum: zakupy za granicą – Coop – Migros – produkty lokalne.
Znaczy się, że nie miałabym problemów z adaptacją w Szwajcarii 😀 Aczkolwiek na mnie działa hasło „kilometry 0” czyli od okolicznego producenta do konsumenta. Odwracam się ze wstrętem od południowoafrykańskich gruszek i śliwek, a ostatnio przeżyłam szok kiedy zobaczyłam wołowinę z BOSTWANY (tak tak – nawet nie wiem gdzie to dokładnie jest. No dobra, żartuję). Hasło „eko” wywołuje u mnie zwątpienie, bo jak słusznie zauważyła mewa, skąd wiadomo, że eko to eko? Może Albert jest eko, ale jego sąsiad, nazwijmy go Marcus, wali tony pestycydów na swoje produkty, i płody rolne Alberta siłą rzeczy też dostają swoją dawkę.
Nie mam pojęcia, czy to na pewno bio, czy nie. Wiem tyle – jabłka Alberta wyglądają jak jabłka mojej mamy. Jedno czerwone, drugie zielone, trzecie karłowate, czwarte w czarne kropki, piąte z sympatyczną wkładką białkową w postaci robaczka. Znajdź takie jabłka w Coopie…
Poza tym Albert pewnie produkuje również dla siebie, więc nie będzie ładował chemii w to, co sam później będzie gotował.
…. a juz w ogóle osobną ścieżką integracji w Szwajcarii jest robienie zakupów w supermarketach Landi 🙂
Spożywcze produkty lokalne z kirschem włącznie, piwo Farmer po 50c (b przyzwoite), roślinki do ogródka, choinka na Boże Narodzenie, kalosze dla dziecka. Plus krowie dzwonki, koszule w szarotki i fondue-set’y na pamiątki dla gości z zagranicy. Uwielbiam Landi, mój syn jeszcze bardziej.
Ja byłam raz w Landi, całkiem niedawno go odkryłam, bo się gdzieś schował. I bardzo mi się podobało, nakupowałam tyle nowych roślinek, że już się gubię w tej dżungli!
Nigdy się nie zastanawiałam nad emigracją z perspektywy robienia zakupów… Celne spostrzeżenia! Co prawda mieszkam w UK, ale z łatwością można przenieść te zasady na brytyjską ziemię. Idąc tym tropem ostatnio szukałam farmy, z której mogłabym kupić jajka od szczęśliwych kur…
Haaaaa! Szczęśliwe kurki rządzą! 😀
Ja w sumie chodzę tam, gdzie mi wygodnie i gdzie znajdę kontkretnie szukany produkt, czyli wszechobecna trójca jak najbardziej wchodzi w rachubę. Ale, jeśli tylko mogę pod względem finansowym, to kupuję na targu. Dzięki temu mam mleko prosto od krowy w szklanej butelce, jajka i „swoje” stoisko warzywne :). (Do końca nie rozumiem ideę marki bio sklepu migros – za każdym razem zastanawiam się, jak można nazywać „bio-” warzywa i owoce pakowane w worki plaskikowe…)
Jak zwykle fajny wpis :). Od siebie dodam, z mojego doświadczenia, że te etapy są też uzależnione od powolnego bądź co bądź poznawania możliwości oferowanych w nowym miejscu zamieszkania. Skoro Coop i Migros są najbardziej widoczne w krajobrazie miejskim, to się tam chodzi. Powoli poznając inne opcje :). A osobistego „Pana Warzywnego” bardzo gratuluję!
wokół mojego miejsca zamieszkania – w Polsce – jest całe mnóstwo sklepów wszelakiej maści. na szczęście wśród nich jest i mały/lokalny, który ma jaja prosto od gospodarza, który dba by kury były szczęśliwe, rybkę od rybaka (bo do morza mam bliżej niż rzut beretem) i wiele innych frykasów.
Joasiu, miedzy 1 a 2 etapem wcisnelabym jeszcze jeden…
Mieszkac w Ch i jezdzic co tydzien do Niemiec lub do Austrii na zakupy. Ja rozumiem ze taniej. Sama mieszkam w Thurgau miedzy obiema granicami, ale tej praktyki nie uprawiam. Znam jednak ludzi ktorzy z Zurichu do Konstansji potrafia jezdzic, nie zastanawiajac sie nad kosztami paliwa.
Co do gospodarzy…w Tg ich pelno! Nie trzeba ze swieca szukac. Trzeba tylko miec czas, by do Hansa po jajka, do Petera po jablka a do Andreasa po miod pojechac 🙂
Druga opcja to samemu posadzic warzywa. Ja mam na balkonie w donicach truskawy, pomidory, kalarepke i ogorki. Nie wspominajac o ziolach i przyprawach. W tym roku moze cos innego doloze 🙂 pozdrawiam
Wczoraj wpadlam na Twoj blog.I przepadlam…:-)Niedziele przesiedzialam od rana do nocy u Ciebie.Jest poniedzialek,zrobilam kawe i…dalej czytam,czytam i nie moge oderwac sie od Ciebie,Szwajcarii i innego wymiaru;-)Pozdrawiam i ciesze sie ze tu trafilam.Do madrej i fajnej dziewczyny.
Dzięki!!!!