Już tydzień temu wróciłam do Szwajcarii z wiosennych wojaży, ale mentalnie jeszcze strugam kijaszka w gdzieś tam pośród soczystej zieleni pól ryżowych Indonezji. Dlatego jakoś nie mogę się przemóc, żeby wrócić do pisania o alpejskich dumnych szczytach, czy fascynujących aspektach demokracji bezpośredniej. Wylewają się jednak ze mnie słowa na papie… ekran, dlatego napiszę Wam dzisiaj o naszym obecnym lingua franca – angielskim. Nie o angielskim używanym przez rodowitych Anglików w Anglii, ani nawet o jego dialektach, tylko właśnie o tym cudownym aspekcie angielskiego.
Jeszcze za czasów studenckich na koszmarny egzamin z Teorii Językoznawstwa uczyłam się o językach „środka” stworzonych do komunikacji pomiędzy przedstawicielami różnych kultur. Na przykład taki Tok Pisin z Papui Nowej Gwinei (nazwa języka to nieco zniekształcona forma Talk Business). Przyjechali Anglicy ze szklanymi koralikami, żeby handlować z ludożercami, ale angielska trudna języka, trzeba było stworzyć prosty język do komunikacji będący mieszanką angielskiego i grupy języków używanych w Azji Południowo-Wschodniej. Tok Pisin ewoluował, ewoluował, żeby stać się jednym z języków urzędowych i dla bardzo wielu małych Gwinejczyków pierwszym językiem.
Dlaczego akurat opowiadam o dziwnych językach powstałych na bazie angielskiego? Ponieważ tak to również działa w Indonezji. Naprawdę wiele ludzi mówi po „angielsku”, szczególnie tych, którzy na co dzień mają styczność z plemionami zachodu. Niezależnie od tego, na jakim poziomie jest znajomość języka przydrożnej sprzedawczyni młodych kokosów, nigdy nie powstaje na jej gładkim czole zmarszczka niewiedzy czy zastanowienia. Język to w końcu narzędzie komunikacji, tok biznes, a nie jakieś wymyślne narzędzie gramatycznych tortur. Te jakże proste indonezyjskie zasady trzeba sobie wbić do głowy, polscy perfekcjoniści zastanawiający się nad wymową czasownika „begin” w czasie przeszłym!
A co by na te wszystkie wymyślne menu po „angielsku” powiedzieli notoryczni myśliwi błędów na wszelkich forach: „Spesjal dak – veri spici” i „Soto Ajam – Chikcen with ric” i wszyscy wiedzą o co chodzi! I wylewajcie sobie wiadra hejtu na trzyzębną, ale uroczo uśmiechniętą Balijkę i jej jedenastkę przepięknych, bardzo porządnie ubranych dzieci, z których wszystkie potrafią się świetnie z nami komunikować podających nam sporą miskę kurczaka z ryżem za 2 złote.
Co jest cudowne! Chociaż pewnie wszyscy puryści językowi wrą z oburzenia. Wszyscy Indonezyjczycy (oprócz tych z australijskimi żonami, czy brytyjską edukacją) powtarzają te same błędy w języku angielskim. A wiecie przecież, że ten sam błąd powtórzony milion razy staje się po prostu uzusem.
– More soft or more strong masas, Madam?
– A bit stronger, please!
– More strong masas?
– Yes, more strong masas!
I wszystko jasne. Ćwierć minuty i Joanna szybko się nauczyła prawidłowego stopniowania przymiotników i wymowy słowa masaż po balijsku.
Zakończę ten krótki artykuł, który może trochę jest podszyty europejską wyższością przecudownym lapkiem językowym w wykonaniu Steva. Mojemu osobistemu Szwajcarowi odpadł guzik w swojej ulubionej koszuli, więc postanowił poprosić o igłę i nitkę na recepcji. Steve podszedł do lady i poprosił:
-Hello, do you have maybe vanishing kit?
Biedny recepcjonista nie musiał na to reagować, bo dostałam akurat ataku śmiechu na myśl o vanishing kit (zestaw do znikania – powinno być vanity kit). A że akurat byłam tak chora, że zamiast śmiechu wyszedł z tego przeraźliwy atak kaszlu, to chłopak zabrał się do ratowania duszącej się madam zamiast zastanawiania się, o co chodzi temu Francuzowi.
Wróciłam, ludzie! I się z tego nie cieszę! Przyjdzie taki czas, kiedy rzucę ten cały szczurzy balet, sprzedam wszystko, zbuduję sobie jakąś chatkę gdzieś na końcu świata i będę rodzić szczęśliwe dzieci i łowić ryby.
Cudowne marzenie. Mnie bez wędrówki po Indonezji nie trudno sobie wyobrazić, że rzucenie tego bajzlu i życie w jakiejś chatce, w zgodzie z natury, może być sielanką. Idyllą niewyobrażalną, ale pod jednym warunkiem – naprawdę trzeba to kochać i spoić się z przyrodą.
Och, cudny, cudny wpis! Widzę Cię oczyma wyobraźni w tych Indiach:) Co do „odmian tubylczych” angielskiego, są wg. mnie super. Łączą w sobie prostotę i twórcze podejście do języka a do tego są świetnie zrozumiałe (znak zrozumiałam, czyli są zrozumiałe, ha!). Dzięki za ten wpis, zainspirowałaś mnie i będę teraz grzebać w kreolskich i innych cudacznych dla nas odmianach.
A, dzieci polecam w ilościach umiarkowanych. Przeszkadzają w łowieniu. 😉
Ups, Indonezji.