Kto nie zna Heidi? Możecie mylić Wilhelma Tella z Robin Hoodem, możecie nadal myśleć, że szwajcarski ser to ten z dziurami wygryzionymi przez myszy i tyle, możecie nie odróżniać kuszy od arboletu, ale na hasło: Heidi każdemu przed oczami pojawi się słodka szwajcarska blondyneczka ze dwoma warkoczykami skaczącymi radośnie w rytm jej podskoków po alpejskich skałach.
Każdy kraj ma swoją Heidi – marzycielką, słodką i rezolutną sierotkę, która na początku niechciana przez swoich opiekunów z czasem staje się ich oczkiem w głowie. Mamy kanadyjską Anię z Zielonego Wzgórza, szwedzką rudziutką Pippi Langstrump, czy naszą polską Basię Kornela Makuszyńskiego.
Szwajcarska historia Heidi napisana przez Johannę Spyri w 1880 roku należy do jednej z najpopularniejszych książek z tego gatunku. Przetłumaczona na kilkadziesiąt języków, z niezliczonymi adaptacjami filmowymi i teatralnymi jest jedną z najlepiej sprzedających się książek na świecie.
Pamiętacie o co tam chodziło? Ci co nie wiedzą, ale nie chcą spojlerów niech nie czytają tego akapitu. Zapracowana cioteczka odstawia 5-letnią sierotkę Heidi do jej dziadka, ponieważ nie ma już czasu zajmować się dzieckiem. Dziadek Alp-Öhi mieszka gdzieś niedaleko alpejskiej wioski Dorfli (w tłumaczeniu dosłownie: wioseczka). Złorzeczący Bogu i ludziom po śmierci swojego jedynego syna, dziadek żyje odludnie nigdy nie schodząc do wioski i wzbudzając postrach lokalnej dzieciarni. Na początku oczywiście dziadek dąsa się, chrumka i marszczy brwi jak każdy porządny Szwajcar przynajmniej pięć razy dziennie, jednak uśmiech i słodycz dziewczynki szybko zdobywa jego serce.Heidi z miejsca zaprzyjaźnia się z pastuszkiem Peterem i jego ślepą babcią, a także dwoma kózkami dziadka – o super pięknych szwajcarskich imionach Swanli i Bärli. Wszystko idzie ku pięknemu zakończeniu jak na pocztówce, a to dopiero początek! Zła ciotunia zabiera Heidi do Frankfurtu jako wynajętą dziewczynkę do towarzystwa dla niepełnosprawnej Klary. Heidi szybko zyskuje sobie w Klarze przyjaciółkę, a w jej sztywniackiej guwernantce wroga. Dziewczynka oczywiście przeżywa mnóstwo przygód, które najczęściej wynikają z jej braku „manier” i obycia w wielkim mieście, jednak ze swoją słodyczą i rezolutnością ze wszystkich wychodzi obronną ręką. Tylko że… ten alpejski kwiatuszek zaczyna usychać z tęsknoty za dziadkiem, Alpami, kózkami, Peterem i Dorfli. Heidi zatrzymuje tylko chęć nauczenia się czytać, żeby umilać czas książkami ślepej babci Petera, a także przywiązanie do Klary. Dziewczynka zaczyna ciężko chorować, aż wreszcie rodzina Klary decyduje się ją odesłać do dziadka, gdzie dziewczynka przychodzi do zdrowia. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie!
Jak ktoś ma ochotę odświeżyć sobie pamięć z nieśmiertelną Shirley Temple z 1921 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=kXjNhRW-P-w
A tutaj wersja przyjazna dla dzieci, z polskim lektorem:
https://www.youtube.com/watch?v=J1qqFzXzmhg
I tak jak mała Heidi w wielkim mieście, tak samo Szwajcarzy więdną poza domem. Koleżanka opowiadała, że jej osobisty Szwajcar mieszkający w Polsce na stoliku nocnym trzyma zdjęcie Alp, w które się wpatruje przed zaśnięciem. Mój osobisty Szwajcar nawet na najbardziej ekscytujących wakacjach znajduje chwilę czasu, żeby zajrzeć na kamerkę internetową przed naszym domem i skomentować: „O, ale mgła nad Alpami!…”
Uuu, szkoda, że filmy niedostępne z Polski.
Heidi… sama słodycz :).
Zastanawiam sie tylko nad jednym – czy ta tęsknota Szwajcarów do Alp to aby na pewno zjawisko tak bardzo charakterystyczne tylko dla nich? Weźmy na przykład takich polskich górali i ich podhale… Ci ludzie tez świata poza swoimi „taterkami” nie widzą.
To chyba taka charakterystyczna cecha „ludzi gór”.
I od razu zastanawiam się czy to dobrze, że człowiek jest tak bardzo zżyty z jednym tylko miejscem, kultura, ludźmi….
Bo tak jak pisałaś w innym wpisie, dzieci imigrantów, które mają stycznośc z wieloma językami i kulturami nie mają tej fobii przed nowymi miejscami. Ich dom, tam gdzie ich najbliżsi.
Ciagle zaprzątam sobie tym głowę, bo chce dla moich synów jak najlepiej.
I przypomina mi się moja kuzynka mieszkająca od dziecka w Kanadzie. Oprócz kanadyjskiej szkoły chodziła sobotami do polskiej. Zastanawiam się czy gdyby mogła cofnąć się w czasie i jeszcze raz zadecydować, to czy wybrałaby dodatkowe zajęcia z kultury polskiej. Sama mówi bez ogródek, że do Polski na stałe nie przyjedzie za żadne skarby świata ( mam wrażenie, że ma bardzo złą opinię o tym kraju ) , z kolei opowiadając o Kanadzie też często używała sformułowań, które sugerowały, że nie czuje sie „jedną z nich”. Szydziła z wielu aspektów życia w Kanadzie i z samych „Kanadyjczyków”. Pisze w cudzysłowie, bo na 30 osób w klasie ( Toronto ) był jeden rdzenny Kanadyjczyk – reszta imigranci.
Także staram się złapać ostrość, jak to jest – czy lepiej być zżytym z miejscem i kultura w której wzrastaliśmy, płakać gdy je musimy opuścić, bać się ksenofobicznie inności, czy lepiej nie czuć się nigdzie „człowiekiem stąd”, patrzeć na ludzi z którymi sie dorastało trochę z boku, z dystansu….?
No właśnie, i czy takie dziecko imigranta czuje sie „u siebie” ?
Albo wszędzie jest u siebie, albo nigdzie nie będzie sie czuło u siebie.
Jak jest….? Musze chyba odświeżyć kanadyjskie kontakty.