Negocjacje po szwajcarsku

Za oknem wreszcie lato. Sezon ogórkowy. W gazetach artykuły z 2010 roku. Nieliczni politycy, którzy się jeszcze ostali w sejmie przeglądają oferty biur podróży, zamiast projektów ustaw. Kończą się seriale. Kończy się rok szkolny. Tylko facebook się nie kończy. Na facebooku to dopiero się dzieje. Tu znajomi na słoniu w Afryce, tam znajomi na słoniu w Tajlandii, a tu znowu znajomi na słoniu w… parku rozrywki w Mielnie. Ogólnie plaża. Jakaś kurcze Gwadelupa, przez oko mi jeszcze się przewinęła, Martynika, czy inne Piaseczno. A u nas? Cienko. Trochę było inwestycji tu i ówdzie, dlatego jedyne morze, które zobaczę w tym roku to najpewniej Morze Zemborzyckie (Ci, którzy byli w Lublinie znają nasze słynne na całym świecie plaże Copacabana i Słoneczny Wrotków. Ci, którzy mieli dwóję z geografii to już śpieszę tłumaczyć: Morze Zemborzyckie znajduje się niedaleko Oceanu Zagłębocze, a wpływa do niego Bystrzymazonka, rzeka, w której nawet węże boa duszą same siebie wiążąc w węzełek swoje szyje z powodu zanieczyszczenia).

Z żalu postanowiłam napisać o naszych wspomnieniach z ostatnich wakacji w Meksyku, a szczególnie o zdolnościach negocjacyjnych Szwajcarów na postawie jednej sztuki Szwajcara, ale za to jakiej sztuki! Mojej!

Pierwsza nasza wyprawa to była Chichen Itza, miejsce bardzo turystyczne, ale wiecie, w końcu z raz w życiu trzeba by zobaczyć. Środek dżungli, 40 stopni w cieniu, wilgotność powyżej 90%, czyli naprawdę dla mnie ekstremum. Po zwiedzeniu ruin zostało nam trochę czasu, więc postanowiliśmy udać się „na ciuszki”. A tam cud, miód i orzeszki – drewniane figurki, srebro, złoto, kamienie, jedwabie. Steve zainteresował się obsydianami wielkości pięści jako rasowy kolekcjoner kamieni (wolę to niż kości). Niski i krępy Maj zaśpiewał 18 zielonych, no to Steve zaraz sięga zachwycony, że tak tanio do portfela. Ale jak to? Włączyłam się w dyskusję i obsydian został kupiony za 14 dolców. Niestety tak drogo, bo obok siebie miałam naprawdę zdeterminowanego do kupienia i w dodatku zbyt szczerego Szwajcara.

Następnym razem, jak przyszło do kupienia tym razem bransoletki ze srebra (może i nie srebro, ale naprawdę ładna i się też świeci), powiedziałam: nie gadaj, nawet niech ci powieka nie drgnie i się pilnie ucz. Wykonałam manewr „mi nie zależy” z dodatkiem niezawodnego „mam tylko 9 dolarów” zakończony taktycznym odwrotem i wreszcie dobiciem targu: z 27 dolarów rzeczone 9. Steve był cały rozemocjonowany, że tak się da i próbował swoich umiejętności zwykle z dość marnymi skutkami przy każdej możliwej okazji.

Nadszedł wieczór przed odlotem i zostało nam tylko 10 dolarów, które oczywiście chcieliśmy wydać. Steve zamarzył sobie kalendarz majański malowany na skórce. Cena wyjściowa to było 80 dolarów, ale cóż, spróbować zawsze można. Po godzinie dyskusji, zarzekania się na swoich przodków i główki niewinnych dziatek, poznaniu szczegółów rodzinnych handlarza Diego, dobiliśmy targu. Diego miał naprawdę łzy w oczach. A mój Szwajcar? Udał się do hotelu zanieść kalendarz i zaczął przeszukiwać nasze bagaże, żeby znaleźć coś cennego, co mógłby podarować małemu Majowi. W końcu zgarnął jakieś euro i jeszcze jakiś ozdobny scyzoryk i poszedł je wręczyć Diego. Ja się schowałam ze wstydu. Moja wiktoria leżała w gruzach!

Steve i Diego uścisnęli się z radości. I jeden i drugi wydawał się wreszcie uszczęśliwiony. A ja wyszłam na wrednego, polskiego krwiopijcę, który chciał skrzywdzić obdartego Maja. „Przecież on jest biedny! Popatrz na jego sandały! I ma chorą żonę na pewno! I drużynę futbolową dzieciaków do wyżywienia!” Na nic się zdały argumenty, że jeśli sprzedał, to wyszedł na swoje, no, może trochę mniej zarobił, a tak w ogóle to ten kalendarz jest na pewno robiony w Chinach i jego rzeczywista wartość to 3 dolary. Podziw do moich zdolności negocjacyjnych minął bezpowrotnie i ostatniego dnia Steve nawet mi nie dał dojść do głosu – kupując jakieś drobiazgi zapłacił cenę nominalną i nawet coś dołożył, niby odkupując nasze sukcesy negocjacyjne. A jak na lotnisku zobaczył ten sam kalendarz faktycznie za 80 dolarów, odzywał się do mnie półgębkiem przez cały lot.

Ale było, minęło, zostało gdzieś tam w odmętach pamięci. Ostatnio Steve wybierał się do banku negocjować stawkę stopy procentowej. Stawka proponowana przez bank na stronie internetowej to 2%. No to przekonywałam: pogadaj, powiedz, że jesteś stałym klientem, że w innym banku proponują ci 1,75%, może coś zejdą. Steve przygotował sobie argumenty i poszedł. Wrócił cały zadowolony.

– No i jak z tym kredytem?

– Negocjowałem ostro i udało się.

– No i ile wynosi nasza stopa?

– 2,15% !

W tym momencie na myśl przyszedł mi Terry Pratchett ze swoją książką „Muzyka duszy” (oryg. „Soul music”). Niestety piszę to w samolocie, gdzie nie mam Internetu, więc z góry przepraszam, jeśli pomylę fakty. Krasnolud, jako najostrzejszy negocjator (wiecie – złoto, złoto, złoto) idzie przedyskutować kupno pianina do lombardu. Cena wywoławcza to 10 hmmmm nie pamiętam czego, niech będzie dolarów. Krasnolud ostro negocjuje i w końcu dobija targu – 15 dolarów! Tak to też wyglądają negocjacje w Szwajcarii…

2 komentarzy o “Negocjacje po szwajcarsku

  • 27 czerwca, 2013 at 3:36 pm
    Permalink

    Gdyby nie to cło to wiem w którym kierunku bym celowała…

    P.S. Fajna jaskinia

    Reply
  • 28 czerwca, 2013 at 1:12 am
    Permalink

    ‚Bystrzymazonka, rzeka, w której nawet węże boa duszą same siebie wiążąc w węzełek swoje szyje z powodu zanieczyszczenia’

    Piękne :)))

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.