Pierwsza słoneczna niedziela po trzech tygodniach chmur i deszczu. Około 17 Steve rzucił hasło: jedziemy na rowerach szukać skarbu? No jak to, ja nie chcę szukać skarbu, co za pytanie! Na poszukiwanie skarbu trzeba założyć białe trampki i różowe spodnie i zabrać biały rower miejski z kwiecistym koszykiem piknikowym wypełnionym 2 bochenkami chleba dla przypadkowo napotkanych kaczek i innego ptactwa, 2 piwami na świętowanie znalezienia skarbu i kurtkami przeciwdeszczowymi jakby co (a co, w końcu byłam harcerką, musiałam mieć w koszyku choć jedną rozsądną rzecz). I tak właśnie po raz pierwszy brałam udział w Geocachingu.
Co to jest Geocaching? Można powiedzieć, że jest to taki bardziej nowoczesny harcerski bieg na orientację. Na odpowiedniej stronie internetowej znajdują się wskazówki odnośnie współrzędnych punktów. Aby odnaleźć kolejne punkty należy wykonać podane zadania na przykład policzyć słupki, litery w znaku ostrzegawczym, czy dodać do siebie wszystkie cyfry telefonu, który znajduje się na leśniczówce. Ostatni punkt zawiera skrzynkę Geocachingu, a w środku oprócz oficjalnych danych, które należy spisać, małe „skarby”, które można zamienić na coś od siebie.
To tyle w teorii. W praktyce okazało się to nieco bardziej skomplikowane, chyba ze względu na warunki atmosferyczne i nasze beztroskie podejście. Steve ściągnął aplikację z mapą z dostępnymi punktami na nasze telefony i tyle było naszych przygotowań. W dodatku na początku ja nawet nie spojrzałam, gdzie tak naprawdę jedziemy. Pewnie dlatego nie znaleźliśmy ani jednego kuferka ze skarbami… Ale o tym później.
Wybraliśmy się do urokliwej doliny rzeki Venoge (czyt: Wenoż). Pierwszy odcinek nie zapowiadał się tak cudownie katastroficznie. Słońce takie, że po pięciu minutach byłam nieźle spłakana mimo okularów przeciwsłonecznych, wiatr jak w kieleckiem i błoto… a właściwie błoto się dopiero zaczęło na poważnie, jak nie było już sensu wracać.
Pierwszy punkt mieliśmy znaleźć w pobliżu mostku przez Venoge. Niestety nie uwzględniliśmy, że jest to pierwszy słoneczny dzień od tygodni, dlatego mniej tłoczno będzie na przykład w dzień targowy przy najpopularniejszym straganie. Ludzie z psami, kotami, rowerami, sami, z pięcioma kumplami, dziećmi, dziadkami, nieznajomymi. Pierwsze zadanie polegało na odnalezieniu ciągu pięciu cyfr wyrytych gdzieś w betonie, prawdopodobnie na samym moście. To nie byłoby trudne, jakby to, że zostawiliśmy rowery i weszliśmy pod most nie wydało się podejrzane lub zabawne dla całego okolicznego tłumu. Za moment mieliśmy pod mostem również miłą starszą panią z dwoma mokrymi psami. Jeden wskoczył mi na kolana, jak się schyliłam, a drugi się tak ucieszył na nasz widok, że się otrzepał. Później z wody i błota otrzepać się musiałam ja. Dane, których potrzebowaliśmy były prawdopodobnie przykryte dużą warstwą błocka. Steve walczył z naszymi komórkami, żeby złapać internet i odczytać jakieś wskazówki odnośnie poszukiwanego miejsca. Ja walczyłam z katarem i alergią, która mnie dopadła i usiłowałam się zadrapać na śmierć. Po piętnastu minutach, gdy odpowiedzieliśmy piętnastu osobom, co tu robimy, ratowaliśmy się przed przejechaniem przez dwadzieścia rowerów, walczyliśmy ze stadem ubłoconych psów, które, nie wiedzieć czemu, uparcie chciały się do nas poprzytulać, uffff zdecydowaliśmy się zacząć od innego punktu.
Aby dotrzeć do następnego punktu, musieliśmy przebyć jakieś 3 kilometry polną drogą. Pikuś, prawda? Ok, prawda wyglądała tak: tak naprawdę musieliśmy przetargać rowery przez błocko do kostek przez te 3 kilometry. Już wtedy zaczęłam marudzić, że nie obchodzi mnie skarb, ja chcę gdzieś usiąść, gdzie nie ma bagna i obalić z jednego browarka. A co! W końcu przebyliśmy 3 kilometry w stylu czapli albo innego ptaka brodzącego, toż to sukces! Ale Steve powiedział, że najpierw musimy coś osiągnąć, więc cóż.
Następnym punktem był stadion sportowy lokalnej drużyny piłkarskiej. Nasze zadanie polegało na tym, że musieliśmy dowiedzieć się, jaka jest nazwa tej drużyny i miała być to cyfra i następnie mieliśmy dodać tą cyfrę do podanych współrzędnych, żeby uzyskać miejsce następnego punktu, gdzie należy dotrzeć.
Po dziesięciu minutach poszukiwań udało się odnaleźć nazwę i wyznaczyć kolejny punkt, który według naszego GPS’a znajdował się pod mostem autostrady nad rzeką Venoge oczywiście. Jeśli myślicie, że przebyliśmy już najgorsze błoto to się grubo mylicie. Marudzić nie będę, tylko dodam sucho i zgodnie z faktami, że spadł mi łańcuch jak byłam w głębokiej kałuży, i po założeniu go wytarłam czarne łapki w chusteczkę, po czym dostałam ataku kataru i kaszlu, więc nieświadomie wytarłam pyszczek w tą chusteczkę. Tak, tak, co za piękna tragedia 🙂
Następne zadanie polegało na policzeniu szczebelków drabiny przy moście i przeprowadzenie kilku działań matematycznych w celu określenia współrzędnych kolejnego punktu. Tu nie było problemu, bo wiozłam ze sobą całkiem nowoczesny komputer. Komputer był trochę zirytowany, bo wpadł do sporej kałuży, jak schodził z roweru, po czym musiał wylewać błoto z buta. Ale mimo wszystko działał sprawnie.
Otrzymaliśmy współrzędne punktu, który znajdował się dokładnie po drugiej stronie rzeki, a mostu ani widu ani słychu. Upewniłam się jeszcze, że nie da się jakoś przedostać suchą nogą, ale nie mam na imię Jezus, ani Mojżesz, więc trzeba było znaleźć jakąś przeprawę. W tym celu poprowadziliśmy rowery bardzo wąskim przejściem pomiędzy siatką ogradzającą jakieś zakłady przemysłowe ze szczekającym ludojadem i chaszczami. Po jakiś piętnastu minutach przekonywania psa, że jesteśmy niezbyt jadalni znaleźliśmy mostek. Szybko znaleźliśmy następny punkt i wykonaliśmy zadanie (policz pilary mostu, pod którym się znajdujesz).
Dodaliśmy wynik do następnych współrzędnych i… przy okazji padła nam bateria w telefonie Steva, a mój wskaźnik naładowania pokazywał ino 12%. Ale w końcu następny wyznaczony i tym razem już ostatni punkt prowadził w stronę domu, także nie rezygnowaliśmy ze skarbu. Z komentarzy osób, które ostatnio poszukiwali tej skrzynki wynikało, że podane współrzędne nie są precyzyjne i że należy skorzystać ze zdjęcia miejsca, gdzie ukryta jest skrzynka. Zdjęcie przedstawiało rzekę, po jednej stronie zwalone drzewo, po drugiej kamienista plaża. Ok, wyglądało w miarę charakterystycznie, także wybraliśmy się na poszukiwania.
Jeśli myślałam, że bardziej ubłocona już być nie mogę, to grubo się myliłam. Otóż, proszę Państwa, był to najbardziej błotnisty i zdradliwy szlak do tej pory. Górki i dołki, niewielka, kręta, leśna dróżka, z jednej strony rwąca, głęboka rzeka, która „zabrała” część ścieżki (w końcu przez trzy tygodnie lało). Ścieżka była możliwa do przebycia, ale rowerem off-roadowym i to w większości przypadków na grzbiecie! No cóż, błocko zapchało mi hamulce w rowerze, ślizgałam się w moich ubłoconych białych trampeczkach, targając rower z koszykiem z piwami i innymi bardzo potrzebnymi w takiej sytuacji dobrami. Steve wymyślił opowiadał, że prawdopodobnie idę jeszcze do przodu, bo chcę dotrzeć do piwa, które mam w koszyku przed sobą. Taki średni dowcip z gatunku tego o blondynkach.
Z szukaniem punktu na podstawie zdjęcia był zasadniczy problem. Wielotygodniowe ulewy zasadniczo zmieniły topografię terenu. Szukaliśmy zwalonego drzewa – znaleźliśmy piętnaście. Za to kamienistej plaży żadnej – tylko dość rączy nurt. Co trzeba było zrobić? Wypić wreszcie to piwo!…dzięki czemu mój koszyk „schudł” o kilogram, a nasze nastroje zwyżkowały z „już mi się nie chce” do „ale fajny ten Geocaching”. Na końcu jeszcze po harcersku odśpiewaliśmy razem: „ate disiszy skure skure zieląna”*, czyli ulubioną polską piosenkę Steva. Mimo wszystko bardzo polecam Geocaching. Nasze marzenie to wykonanie własnej trasy ze skarbami „tylko dla dorosłych” z rozmaitymi fajeczkami, piwkiem, kolorowymi seteczkami i pisemkami „na dobranoc”. Rozruszalibyśmy trochę tych bogatych emerytów!
*Hey „List” – „A te dni ciszy, które, które dzielą nas” w interpretacji Steva.