Dzisiejsza historia będzie dotyczyła pralki. Mniej więcej rok temu przeprowadziliśmy się nieco bliżej Lozanny, bo strasznie marudziłam na dojazdy. Oczywiście nie przeprowadziliśmy się do miasta, tylko znowu do wioseczki, bo proszę Państwa, ja jestem ze Szwajcarem z krwi i kości, a każdy szanujący się Szwajcar mieszka na wsi i ma ogród, gdzie pasie krowę. W mieście mieszka zwykle emigracja i patologia, bo nie ma miejsca na krowy, które jak wszyscy wiedzą, łagodzą obyczaje.
No ale żeby to były prawdziwe miasta! To są takie miasta jak u nas miasteczka, takie podpierdółki. Lozanna, niby wielka metropolia koło nas jest tak olbrzymia, że Bielsko-Biała to przy niej Nowy Jork. Zurych – tak, tak pewnie widzicie oczami wyobraźni te marmurowe fasady banków – proszę Państwa Zurych chowa się za krzakiem w porównaniu z moim rodzinnym Lublinem. Berno – ichniejsza stolica, to hmmmm… Radom ma niemal dwa razy więcej mieszkańców. Ale to nie jest wada! Miasta są LUDZKICH rozmiarów, z mojej wioski do centrum Lozanny jest 20 minut komunikacją miejską. W dodatku każda z tych małych mieścin cieszy się życiem kulturalnym godnym Krakowa, czy Wrocławia. Na każdym rogu jest restauracja, pub, czy bar tajski. Hotele, lotniska, świetny transport publiczny, NIKT by nie powiedział, że te miasta są takie małe. (Ejże, tylko nie mówcie Stevowi, że za cokolwiek chwaliłam Szwajcarię!!!)
W związku z tym, że ja i Steve mamy tak różne pojęcie odnośnie wielkości miast, dochodzi między nami do wielu interesujących dyskusji. Na przykład nasza pierwsza rozmowa przez Skypa:
(S) – Ja mieszkam w takiej małej wiosce. Ale mam tylko 10 minut autem do Morges! To jest spore miasto.
(J) – A ja mieszkam w Krakowie. Ale lubię wieś, bo moi rodzice mają domek w Krasnymstawie – to taka mała, kochana mieścina na wschodzie Polski. I jest fajnie, wujek ma obok szczęśliwe kurki – tak sobie chodzą i dziobią i wydziobują…mamie sałatę z ogródka…
(S) – Czekaj sprawdzę na wiki… Hmmm, Krasnystaw koło Lublina? 20 tysięcy mieszkańców?
(J) – Tak, dokładnie!
(S) – W Morges jest 14 tysięcy…. :/
A miało być o pralce! Także wracając do tematu tego postu – w sierpniu tamtego roku przeprowadziliśmy się o pięć wiosek bliżej Lozanny. Do mieszkania – nówki nie śmiganej, jeszcze pachnącej farbą i z mnóstwem niedoróbek. Steve pracuje od rana do wieczora poza domem, także to ja miałam pilnować wszystkich robotników wymieniających drzwi, naprawiających krany i pralkę. O tak tak, pralkę! A ważne jest, że byłam wtedy na etapie bezgłośnego Bonjour.
I tu znowu dygresja na temat mojego etapu bezgłośnego Bonjour. Etap bezgłośnego Bonjour w moim życiu występował na samym początku pobytu z Szwajcarii i charakteryzował się tym, że oczywiście mówiłam płynnie po francusku tyle, że nie wydając żadnych dźwięków. Mi tam było z tym dobrze, ale Steve miał z tego ubaw po pachy i dotąd wszystkim opowiada najlepszą anegdotę na temat mojego Bonjour i Merci, które dały się dosłyszeć tylko z trąbką do ucha.
Oczywiście etap bezgłośnego Bonjour był niezbyt sprzyjający dla organizacji remontów, ale nie przejmowałam się na początku, bo koleżanka z Wysp mi powiedziała, że na zachodzie wszystkie ekipy remontowe mówią lepiej po polsku niż po ichniejszemu i radziła na początku niby niechcący rzucić jakimś popularnym powiedzonkiem (na przykład naszą polską „k…”:)). Podniesiona na duchu, że wreszcie spotkam rodaków na obczyźnie czekałam na panów od pralki. Otworzyłam drzwi i…kapota. Czarne włosy na żel i ciemne oczy wskazywały bardziej na okolice Algarve niż Kraśnika. Moje bezgłośne Bonjour na nic się tu nie zdało. Jeszcze dla porządku zapytałam, czy oni parlają ągle i dodałam, że ja nie parlam frące. W odpowiedzi usłyszałam, że to bardzo dobrze, bo oni też nie parlają frące i dalej zapytali w języku Monteskiusza i Sarkoziego, gdzie jest ta pralka i co jej dolega. I tak dzięki portugalskim panom od pralki wyszłam z etapu bezgłośnego Bonjour.
A o co chodziło z tą nieszczęsną pralką? No więc pralka była bardzo przygodowa i lubiła zwiedzać łazienkę i inne terytoria podczas wirowania. Problemem było to, że na niej stała jeszcze suszarka, która uwielbiała wtedy tańczyć twista albo inne bugi-bugi. Nóżki ustawialiśmy my, dwa razy specjaliści i nic, pralka nieodmiennie wracała do swoich zwyczajów, a po pewnym czasie doszedł piszczący dźwięk, który mógł obudzić umarłego. Także po pewnym czasie położyłam lachę na tym temacie i znosiłam pranie do wspólnej pralni. Po mniej więcej połowie roku kolejny specjalista pokazał nazwę pralki, wręczył gwarancję w moje łapki i kazał dzwonić do Siemensa. I tak zaliczyłam kolejny etap w nauce języka – jak sobie poradzić, gdy nie można używać body language.
Po tygodniu przyszedł pan od Siemensa, spojrzał fachowym wzrokiem na pralkę, po czym z politowaniem na mnie…i zdjął klamry transportowe… Po czym powiedział, że nie jest to objęte gwarancją. Na szczęście spojrzenie zbitego kotka działa w każdym miejscu na tej kuli ziemskiej.
Pamiętam, jak kiedyś na moim pierwszym mieszkaniu studenckim w Krakowie przestała działać nam pralka. I mniej więcej w tym samym czasie jedna z dziewczyn zauważyła niepokojący brak fiszbiny w jednym staniku. Zepsuta pralka + brak fiszbiny =… przerąbane, bo tego nie obejmuje gwarancja. Pamiętam nasze dzikie plany, że pana od pralki przyjmie jedna z nas w różowym szlafroczku i będzie powtarzała „Oj, ja zupełnie nie wiem jak to się mogło zdarzyć!” Niestety nic z tego nie wyszło, bo żadna nie chciała. Pana przyjęłyśmy wszystkie cztery ubrane po szyję. Pan jednak był tak przytłoczony chyba tym, że musiał spędzić pół godziny pochylony z wypiętym tyłkiem z czterema kobietami na pięciu metrach kwadratowych, że wpisał „awaria bębna” zamiast „fiszbinkowy problem” i tak się załapałyśmy na gwarancję.
Nasza pralka już działa. Oto pranie pingwina:
I suszenie pingwina:
Dzień dobry 🙂
Czytam sobie Twojego bloga (choć nie zostawiam komentarzy – wybacz) i miło mi się robi (przepraszam:), że nie tylko ja mam językowe problemy. Czeka mnie emigracja w tym roku lub na początku przyszłego i jak słucham telewizji albo czyjeś wypowiedzi to rozumiem (z grubsza) i nawet jestem w stanie ułożyć sobie wypowiedź… w głowie. Bo jak otwieram usta to nastaje kompletna cisza. Dodam jadę do innej części Wielkiej Trójki i intensywnie uczę się niemieckiego.
Głowa do góry! Polecam, jeśli tylko masz taką możliwość zapisanie się na intensywny kurs językowy, jak tylko wyjedziesz – tak każdego dnia po 5 godzin dziennie. I odizolowanie się od Polaków na jakiś czas. Najlepiej też się nie przyznawać, że umiesz mówić w jakimś innym zrozumiałym języku, jeśli tak jest. Będzie dobrze!
A propos wielkości miast i wsi, byłam mile połechtana po dumie patriotycznej, kiedy stwierdziłam, że Lozanna, stare bardzo miasto, nie umywa się do naszych pięknych miast z Krakowem, dobrze Ci przecież znanym, na czele. Oczywiście nie omieszkuję, przy każdej możliwej okazji, uczyć szefową polskiego ( umie już dobranoc powiedzieć, moje imię też poprawnie wymawia, z dzień dobry ma opory) no i wrzucić coś z historii. Ewidentnie mają spore braki ;), a na informację, że podczas II wojny światowej zginęło 6 mln rodaków – westchnęła i powiedziała – wszystkich Szwajcarów jest trochę ponad 8 mln i …głęboko się zamyśliła na kolejne 5 minut…